Bernie Madoff znalazł w końcu godnego następcę. Jest nim Sam Bankman-Fried, twórca upadłej już giełdy kryptowalut FTX. W szczytowym momencie jej aktywa wyceniano na 32 mld dol. Od momentu powstania, tj. 2019 r., inwestowanie w kryptowaluty za pośrednictwem FTX – w tym przede wszystkim w wyemitowany przez samego Bankmana-Frieda token FTT – uchodziło za świetną inwestycję. Dzisiaj wiadomo, że było zwykłym naiwniactwem. Mechanizm wymyślony przez Amerykanina okazał się oszustwem przypominającym piramidę finansową. Krach FTX rzuca cień na cały świat kryptowalut, ale niniejszy tekst nie będzie dotyczył szczegółów tej historii (te opisała Anna Wittenberg w tekście „Cudowne dziecko popsuło zabawkę”, DGP nr 223/2022 z 18 listopada).
Skoncentrujemy się na wyjątkowo wymownym wymiarze upadku Bankmana-Frieda, który zauważyło niewielu obserwatorów. Uczy on nas mianowicie, że nie wszystko złoto, co się świeci blaskiem altruizmu, i skłania do pytania, czy naprawdę powinniśmy wymagać od przedsiębiorców czegoś więcej niż chęci osiągania zysku w granicach prawa. Takie przekonanie zaczęło przenikać do polityk gospodarczych i wiele wskazuje na to, że zmienia przedsiębiorców raczej w cyników niż w anioły.

Głupia gra

Bankman-Fried budował PR nie tylko na swoim rzekomym geniuszu technologicznym, lecz także na – równie rzekomych – wspaniałomyślności, bezinteresowności i dobrym sercu. Był jednym z głównych promotorów ruchu zwanego efektywnym altruizmem i przekonywał w wywiadach, że połowę majątku, który zarobi w biznesie, odda potrzebującym. Faktycznie przekazywał hojne darowizny – w sumie 160 mln dol. – na różne cele. Dziennikarze łatwo chwytali przynętę. Oto przedsiębiorca nowej ery, przedstawiciel kapitalizmu z ludzką twarzą! Bardzo pozytywne artykuły na temat Bankmana ukazywały się w wielu prestiżowych czasopismach i portalach na czele z „Forbesem”.
Reklama
„Bankman-Fried nie chce być tylko najbogatszym kryptowalutowym miliarderem. Chce mieć jak największy pozytywny wpływ na świat” – zachwycał się w 2021 r. na łamach tego serwisu Brendan Doherty. Gdy mleko już się rozlało i cały świat poznał prawdziwe oblicze domniemanego superbohatera, ten z rozbrajającą szczerością wyznał serwisowi VOX, że musiał tak dużo publicznie mówić o kwestiach etyki w biznesie ze względu na tę „głupią grę, w którą my, przebudzeni (woke) ludzie Zachodu, gramy, powtarzając te wszystkie komunały, i dlatego wszyscy nas lubią”. Słowem: udawał, usypiając w ten sposób czujność inwestorów.
Bankman-Fried nie jest jedynym, który doszedł do wniosku, że wzniosłe słowa i fasadowe działania dobroczynne są świetnym sposobem na zrobienie jeszcze większych pieniędzy. Cynizm i hipokryzja stały się trwałym elementem praktyki rynkowej nie tylko zwykłych oszustów, lecz przede wszystkim wielkich korporacji. Zjawisko to uzyskało nawet swoją nazwę – greenwashing – i ma związek z wprowadzaniem wskaźników ESG (environment, czyli środowisko; social responsibility, czyli odpowiedzialność społeczna; governance, czyli ład korporacyjny). Pod „E” kryją się wskaźniki oceniające m.in. ślad węglowy danej firmy oraz stopień, w jakim przyczynia się ona do eksploatacji zasobów naturalnych. „S” to pakiet wskaźników oceniających inkluzywność miejsc pracy, poziom dbałości o lokalną społeczność czy uczciwe traktowanie klientów i kontrahentów. „G” to wskaźniki oceniające sposób zarządzania firmą, jej dbałość o interes pracowników oraz ich równe traktowanie. Kryteria ESG są wynikiem prowadzonych już od lat 80. XX w. przez ekspertów poszukiwań metod pozafinansowej oceny działania przedsiębiorstw. Intensyfikowały się one z każdym kolejnym kryzysem gospodarczym, zaognianiem się kryzysu klimatycznego, a szczególnego znaczenia nabrały w czasie trwania pandemii. Zostały wtedy wpisane w koncepcję „kapitalizmu interesariuszy” (wspieraną m.in. przez twórcę Forum Ekonomicznego w Davos Klausa Schwaba) i wraz z nią rozpromowane.
Forpocztą ESG jest Unia Europejska, która zaczęła już te kryteria wpisywać w swoje prawodawstwo. Na razie polega to głównie na wprowadzeniu wymogu przejrzystego raportowania poszczególnych wskaźników przez firmy (ma obowiązywać od 2024 r.). W przyszłości oznacza to zapewne dyskryminację przedsiębiorstw, jeśli nie będą spełniać nieustannie śrubowanych kryteriów, np. w przetargach publicznych. Ponadto powstaje pole do interwencji regulacyjnych i podatkowych (patrz: graniczny podatek węglowy).
W efekcie korporacjom zaczęło zależeć, by już teraz wykazywać jak najlepsze parametry ESG, a na rynku pojawiło się wiele firm specjalizujących się w ocenie ich wiarygodności. Niestety, tym kryteriom często daleko do precyzji, a jednocześnie są bardzo arbitralne. Wyznaczniki finansowe są proste: zysk – albo strata, dług – nadwyżka. W przypadku ESG ta klarowność znika. Załóżmy, że oceniamy ślad węglowy danego produktu. Ustalenie dopuszczalnego poziomu emisji jest łatwe, a ona sama wydaje się łatwo mierzalna. Ale czy na pewno? Weźmy auta elektryczne. Produkują mniej CO2 niż samochody z silnikami spalinowymi, ale gdy głębiej wniknąć w szczegóły i zapytać choćby o emisyjność całego ich cyklu życiowego (od produkcji po złomowanie) albo o miks energetyczny kraju, w którym są ładowane, sprawa przestaje być tak oczywista. Tworzy się więc przestrzeń do manipulowania danymi, którą sprytne i bogate koncerny mogą wykorzystać dla swojego zysku. Wystarczy, że zbudują wokół siebie wystarczająco zieloną narrację.

Nigdy nie wierz korporacji

W świecie opartym na tradycyjnym rozumieniu roli przedsiębiorców (kierujących się chęcią zysku) stosunkowo łatwo się odnaleźć. Konsument chce kupić tanio, producent – sprzedać drogo. Klient chce kupić towar wysokiej jakości, firma chce, by był przekonany, że taki jest jej produkt. Producent próbuje przedstawić swoje towary w jednoznacznie pozytywnych barwach, nie może jednak wybiec poza ustalone prawem granice, gdyż ryzykuje posądzenie o oszustwo. Klient darzy go więc ograniczonym zaufaniem. Zasad tej gry są świadomi wszyscy jej uczestnicy i jeśli ktoś naprawdę kupuje kota w worku, to w razie czego musi w końcu przyznać, że nie obejrzał go wystarczająco dobrze, choć mógł. Przykładem są umowy kredytowe z bankami.
Nawiasem mówiąc, w branżach wysokokonkurencyjnych – a akurat bankowość do nich nie należy – przypadki naprawdę głębokich rozczarowań z dokonanych zakupów zdarzają się dość rzadko bądź na niewielką skalę, gdyż konsumenci szybko porzucają firmę wciskającą im ściemę na rzecz uczciwszej. Rynek oparty na zysku nie jest doskonały, ale działa, i to – w porównaniu ze wszystkimi możliwymi alternatywami – świetnie.