Too big to fail

Dwudziesty pierwszy wiek razem z postępującą globalizacją przyniósł ze sobą nowe zagrożenia, na które świat finansów nie był kompletnie przygotowany. Już 20 lat temu pojawiały się pierwsze głosy o tym, że część instytucji urosły do gargantuicznych rozmiarów, zagrażając przy okazji całemu sektorowi. Zwłaszcza że żądza zysków, jak i apetyt na ryzyko, były niewspółmiernie duże do skostniałych struktur największych banków. Do tego doszło pojęcie moral hazard, które z czasem nabierało coraz większego medialnego blasku. Pokusa nadużycia przejawiała się podejmowaniem zbyt dużego ryzyka w myśl idei, że w razie niepowodzenia rządy krajów będą musiały zareagować i wyciągnąć pomocną dłoń. To właśnie wtedy w zarządach wielu instytucji finansowych zakiełkowała myśl, że są zbyt duzi, by upaść. Doprowadziło to do wypaczeń na rynkach, z którymi nigdy wcześniej się nie mierzyliśmy, a apogeum przypadło na 2008 rok. Krach na rzekomo niezatapialnym rynku subprime, wszystkie moralnie wątpliwe okoliczności, czy momentami wręcz bezczelność kapiąca z niektórych banków, doprowadziły do tego, że Amerykanie uderzyli pięścią w stół. Nie dosyć, że wprowadzili szereg restrykcji nakładających kaganiec na żądne zysku instytucje, to popisowo pozwolili na plajtę Lehman Brothers, jednego z najważniejszych graczy na świecie. Szok wywołany tymi działaniami był potężny i odbił się szerokim echem. W tym samym czasie Europejczycy nie zrobili absolutnie nic, by przeciąć rosnący wrzód. Błąd ten będzie miał później kolosalne konsekwencje i to on stoi u podnóża obecnego kryzysu. To on wpływa na obecną bierność Europejskiego Banku Centralnego, jak również on stoi za pozorowaniem sankcji wobec Rosji.

Reklama

Parytet na horyzoncie

Wracając do czasów obecnych, warto przeanalizować wykres głównej pary walutowej świata. Jedno euro kosztuje dzisiaj mniej niż 1,06 dolara, jest ono o krok od minimów z 2016 roku. By znaleźć tańszą wspólną walutę, należy się cofnąć do początków trwającego millenium. Słabość unijnego pieniądza wynika z kilku poważnych czynników. Tak jak praktycznie cały świat, Europa zmaga się z kryzysem inflacyjnym. W przeciwieństwie jednak do reszty banków centralnych EBC nie robi absolutnie nic, by z nim walczyć. Dodatkowo wojna na Ukrainie, mimo że jest globalnym czynnikiem ryzyka, najmocniej uderza właśnie w nasz kontynent (aktualny kurs euro możesz sprawdzić tutaj: https://internetowykantor.pl/kurs-euro/). Ale za słabością euro stoi coś więcej. Próbkę tego doświadczyliśmy przy ostatnich wyborach prezydenckich we Francji. Inwestorzy dostrzegają, że czeka nas przechył w prawą stronę sceny politycznej, który może okazać się wyjątkowo niebezpieczny dla przyszłości projektu Unii Europejskiej, jak i wspólnej waluty. Zwłaszcza że wydaje się, że zarówno Bruksela, jak i Frankfurt poprzez swoją nieudolność robią wiele, by podsycać hasła nacjonalistyczne.

Mix idei bankowości centralnej

W Europie mamy do czynienia z trzema mocno różnymi podejściami do koncepcji banku centralnego. Po pierwsze mamy instytucje, które mają służyć państwu reprezentowanemu przez rząd. Jest to pewne wypaczenie doktryny niezależności BC, która przynajmniej w teorii ma zupełnie inne cele od władzy politycznej. To podejście jest najmocniej odczuwalne w krajach Europy Środkowo Wschodniej, na czele z Polską, Węgrami, czy Rumunią, czyli państwami nienależącymi do strefy euro. Drugą ideą, mocno klasyczną, jest służalczość banków centralnych wobec społeczeństwa. Według niej polityka monetarna ma na celu zapewnienie obywatelom, jak najlepszych warunków do funkcjonowania w gospodarce, co przede wszystkim przejawia się w dbaniu o siłę nabywczą pieniądza. Jest ona mocno zakorzeniona szczególnie w niedużych krajach, o mniejszym znaczeniu politycznym w Unii. Mamy w końcu trzecie podejście, które w centrum uwagi stawia sektor bankowy, traktując go jako kluczowy kanał dystrybucji zarówno kapitału, jak i impulsów oddziaływania władz monetarnych. To podejście jest charakterystyczne dla krajów Starej Unii, na czele z Niemcami, Włochami i Francją i ma największy impakt na bieżącą politykę Europejskiego Banku Centralnego.

Zarzewie konfliktu

To różne podejście ma swoje ogromne konsekwencje, których nie było widać w latach prosperity, jednak uwidoczniły się ze zdwojoną siłą, teraz w okresie turbulencji. EBC stoi obecnie między dwoma potężnymi problemami i choć w swoich rękach ma narzędzia, by rozwiązać jeden lub drugi, to nie może walczyć z dwoma naraz. Te rozwiązania po prostu się wykluczają. Z jednej strony mamy szalejącą inflację, która zbiera żniwo przede wszystkim w mniejszych krajach. Łotwa, Holandia, Estonia i Litwa - w tych państwach dynamika cen już osiągnęła wynik dwucyfrowy. Zaraz do nich dołączą Hiszpania, Słowacja i Belgia. Oczywistym jest, by walczyć z inflacją, należy ściągnąć pieniądze z rynku. I EBC może, a nawet powinno to zrobić w dwojaki sposób. Po pierwsze klasycznie podnosząc stopy procentowe, a po drugie nie tylko zakręcić kurek z programami luzowania ilościowego, ale również zacząć redukować swój bilans. Rzecz w tym, że tu pojawia się drugi problem, przed którym stoi instytucja z Frankfurtu, a mianowicie niestabilny sektor bankowy, uzależniony od kroplówki z banku centralnego. Dodatkowo ostatnio poturbowany przez konflikt rosyjsko-ukraiński i powiązane z nim sankcje. Rzecz jasna banki doskonale wiedziały o ryzyku wybuchu wojny, miały czas, by się na nie przygotować, jednak pokusa zysków okazała się nie do odparcia. Zwłaszcza że miały świadomość, że w razie niepowodzenia bank centralny wyciągnie do nich pomocną dłoń. Są przecież zbyt duzi, by upaść. I zbyt cyniczni, by nie zauważyć, że na tej wyciągniętej pomocnej dłoni też można zarobić. Właśnie w ten sposób Europa pokutuje za błędy popełnione pod koniec pierwszej dekady XXI wieku.

Balansowanie na linii… w burzy

Jak na razie Christine Lagarde, która stoi na czele EBC, lawiruje między tymi dwoma problemami, nie za bardzo wiedząc, w którą stronę się przechylić. Z jednej strony wygasza programy luzowania ilościowego, puszczając oko w kierunku tych, co chcą walczyć z inflacją. Z drugiej strony robi to w iście rachitycznym tempie, wciąż karmiąc banki świeżo wykreowanym pieniądzem. Niby jest mowa o możliwych podwyżkach stóp procentowych, jednak wciąż są one ulokowane gdzieś na mglistym horyzoncie. Wiele wskazuje na to, że realną strategią EBC jest zamknięcie oczu i liczenie, że problem, jak zwykle rozwiążą Amerykanie. Ci już ogłosili rozpoczęcie redukcji swoich aktywów, skupiając jednocześnie wokół siebie koalicję, która idzie tym tropem. Problem w tym, że brakuje tam innych wielkich graczy. Kanadyjczycy nie rozpędzili się za bardzo ze swoimi programami QE, więc nie za szczególnie jest co redukować. Kraje z Antypodów to mimo wszystko nie ta liga. Japonia i Szwajcaria nie mają w tym interesu, gdyż nawet w takich warunkach nie są w stanie wygenerować inflacji. Brytyjczycy się ociągają, choć pewnie w końcu też dołączą. A Unia Europejska czeka…

To dopiero preambuła kryzysu

Bierność dla UE jest wyjątkowo kosztowna. Kluczowym fundamentem strefy euro od początku była konwergencja gospodarek składowych. Tylko idąc ramię w ramię, wspólnym tempem, można utrzymać unię walutową. Rzecz w tym, że ta konwergencja z każdym miesiącem jest coraz bardziej zaburzona. Już teraz różnica między najwyższym a najniższym odczytem inflacji w strefie wynosi 11 punktów procentowych, co jest oczywiście najwyższym wynikiem w historii. Jest to więcej niż pięciokrotność celu inflacyjnego dla EBC. Oczywiste jest, że tak ogromny dyferencjał będzie musiał się przełożyć na cykle koniunkturalne, które zaraz się rozjadą. Jak prowadzić politykę pieniężną w regionie, gdzie część znajduje się w recesji, a druga ewidentnie przegrzewa gospodarkę? Jeśli teraz wydaje się wam, że EBC stoi przed wyborem rodem z greckiej tragedii, poczekajcie 2-3 lata. Skala trudności wzrośnie nieporównywalnie mocno.

Autor: Krzysztof Adamczak - dealer walutowy w InternetowyKantor.pl