Pomimo całej retoryki o potrzebie wprowadzenia demokratycznych zmian w Unii Europejskiej, obecny establishment nie chce, aby struktura i proces podejmowania decyzji w UE były bardziej demokratyczne i przejrzyste - pisze Leonid Bershidsky.

Unia Europejska od lat ma problem z demokratyczną legitymizacją. Otóż jej instytucje zarządzające, z wyjątkiem tych składających się z ministrów i liderów państw narodowych, nie są w szczególny sposób odpowiedzialne przed europejskimi wyborcami. I tak jak pokazała ostatnia i nieudana próba reform, instytucjom UE odpowiada ten stan rzeczy – pomimo całej retoryki o potrzebie pokonania deficytu demokracji.

Wyborcy mają wpływ na Unię Europejską poprzez dwa kanały. Pierwszy to wybór liderów na poziomie narodowym, którzy później zasiadają w Radzie Europejskiej (RE) i ustalają ogólne wytyczne dla całej Unii. W procesie tym mają swój udział także ministrowie państw narodowych, którzy wspólnie pełnią funkcję władzy ustawodawczej w ramach Rady Unii Europejskiej (RUE) i uczestniczą w procesie ustawodawczym razem z Parlamentem Europejskim (PE).

Drugi kanał wpływu obywateli państw UE na instytucje to wybór 751 członków Parlamentu Europejskiego. Przy czym bardzo niewielu Europejczyków rozumie, czym zajmuje się Parlament Europejski. Właśnie przez to frekwencja w dwóch ostatnich wyborach do PE spadła do 43 proc. W roku 1979 frekwencja wynosiła 62 proc.
Gdy już europejscy wyborcy wybiorą swoich przedstawicieli do PE, ci tworzą ponadnarodowe frakcje, które przybierają mało rozpoznawalne nazwy i mają mało znanych liderów. Co więcej, europosłowie nie mogą samodzielnie uchwalać prawa na poziomie europejskim, ponieważ zawsze muszą pytać o zgodę Komisję Europejską, stanowiącą ciało najbardziej przypominające rząd.

Dla przykładu: większość europosłów jest przeciwna zmianie czasu, ale jedyne co mogli zrobić, to zagłosować w czwartek, aby poprosić Komisję Europejską o odpowiednie działania.

Reklama

Z kolei sam szef Komisji Europejskiej wybierany jest przez ponadnarodową frakcję, która ma najwięcej głosów w PE. Odkąd jednak wyborcy nie głosują bezpośrednio na tę frakcję, to wybór szefa KE nie może być uznany za demokratyczny.

Przy okazji wyjścia Wielkiej Brytanii z UE w Parlamencie Europejskim do dodatkowego obsadzenia będą 73 mandaty. Niektórzy eksperci zaproponowali, aby miejsca te były wybierane w ponadnarodowym głosowaniu. Dzięki temu – argumentują zwolennicy tego rozwiązania – europejscy wyborcy będą mogli głosować na partie w takiej formie, w jakiej istnieją w Brukseli, zaś przedmiotem ich kampanii wyborczej byłyby kwestie europejskie, a nie narodowe. „Wreszcie Europejczycy mogliby głosować na swoich reprezentantów, a nie będą zmuszeni wybierać pomiędzy istniejącymi partiami krajowymi czy regionalnymi” – napisali zwolennicy tego rozwiązania. „Wyborcy, którzy mają więcej wspólnego z partiami ponadnarodowymi niż z partiami krajowymi, mogliby stać się lepiej reprezentowani” – dodają. Jeśli eksperyment ten by się udał, wówczas mógłby zostać rozszerzony na cały Parlament Europejski.

Propozycja ta – wspierana przez francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona oraz jego kolegów we Francji i we Włoszech, nie naprawi problemu wątłej władzy Parlamentu Europejskiego, którego roczny budżet wynosi ponad 2 mld dol. Dzięki niej jednak wyborcy dostaliby szansę zrozumienia różnic pomiędzy europejskimi frakcjami. Dlaczego na przykład portugalski Blok Lewicowy jest częścią frakcji Zjednoczona Lewica Europejska – Nordycka Zielona Lewica? Jeśli jest jakieś wyjaśnienie, to trudno je dziś odnaleźć.

Jeśli frakcje z Parlamentu Europejskiego otrzymywałyby bezpośrednie głosy od Europejczyków, ci nie tylko wiedzieliby w większym stopniu, na co i na kogo głosują, ale mieliby dzięki temu większy wpływ na wybór szef Komisji Europejskiej. Propozycja ta jednak przepadała, gdyż w środę PE odrzucił w głosowaniu eksperyment ponadnarodowych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego? Ponieważ nowe rozwiązanie jeszcze bardziej skomplikowałoby system wyborów do PE oraz stałoby w sprzeczności z misją Unii Europejskiej jako wspólnoty narodów, a nie partii. Zamiast tego europosłowie zdecydowali, że liczba miejsc w PE po Wielkiej Brytanii zostanie zmniejszona, zaś reszta rozdzielona pomiędzy obecnych członków.

W tym samym czasie Parlament Europejski jest przeciwny zmianie obecnego systemu wyboru szefa Komisji Europejskiej, tak jak proponowały to niektóre państwa. Najwyraźniej obecne procedury wydają się europosłom wystarczająco otwarte i demokratyczne, a fakt, że pobierają oni znacznie wyższe wynagrodzenia niż posłowie w poszczególnych krajach, mając przy tym znacznie mniejszą odpowiedzialność, nie stanowi dla nich problemu.

Jeśli Unia Europejska na poważnie chciałaby sprawić, aby proces podejmowania decyzji był bardziej przejrzysty i transparentny, powinna powrócić do starej propozycji byłego ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Jacka Strawa, aby całkowicie zlikwidować Parlament Europejski. Wówczas parlamenty narodowe delegowałyby swoich członków kilka razy w roku, aby głosować ws. europejskiego prawa. Proces ten mógłby być również zostawiony Radzie Ministrów, czyli wybranym politykom, którzy reprezentują głos wyborców i każda europejska legislacja musiałaby przechodzić przez ich ręce. Brak Parlamentu Europejskiego mógłby nawet zmusić Komisję Europejską do ograniczenia funkcji prawodawczej i skupienia się na mniejszej liście priorytetów.

Pomysł ponadnarodowych wyborów mógłby się najlepiej sprawdzić jako mechanizm wyłaniania szefa Komisji Europejskiej. Tacy politycy, jak były minister finansów Niemiec Wolfgang Schaeuble, były szef polskiego MSZ Radosław Sikorski czy europoseł Guy Verhofstadt proponowali różne wersje tego pomysłu. Polityczny show na skalę amerykańskich wyborów prezydenckich, w którym kandydaci musieliby prowadzić kampanię wyborczą w każdym z krajów UE, z pewnością wzmocniliby demokratyczną legitymację UE, zaś zwycięzca i przyszły szef KE byłby traktowany na równi z szefami europejskich państw, a nie jako czołowy biurokrata.

Ale przy obecnym establishmencie Unii Europejskiej, nastawionym na zachowanie status quo, które nie chce nawet mniejszych zmian, tym bardziej nie ma szans na tak radykalną zmianę.

To od przywódców państw narodowych zależy, czy uda im się przeciwstawić europejskim grupom interesu, które zamiast służyć wyborcom, wolą stwarzać przed nimi pozory.

>>> Czytaj też: Po 74 latach Polska przestanie kupować gaz z Rosji? Oto mapa gazowego uzależnienia od Moskwy