W PRL był taki czas, w latach 70., w którym Polska była wedle rządzących ósmą potęgą gospodarczą świata. Jak wiadomo można mówić, że maluch jest szybszy od ferrari, ale to nie ma większego wpływu na rzeczywistość. Podobnie jest z pomysłami budowy nowego polskiego czołgu, które pojawiają się ostatnio w kręgach rządowo – przemysłowych. Możemy sobie o tym pogadać, ale to niewiele zmieni, efektów nie będzie. Poniżej kilka powodów takiego stanu rzeczy.



ikona lupy />
Maciej Miłosz / Media / mat. prasowe

Po pierwsze, by w ogóle zacząć prace nad takim pomysłem potrzebne są tzw. ZTTy, czyli założenia taktyczno – techniczne, które musi ustalić Wojsko Polskie samo ze sobą. Wypracowanie tego, pogodzenie różnych frakcji w mundurach, a także dodatkowo uwzględnienie interesów różnych lobbystów przemysłowych zajmie lata. I znając historię, wymagania wojskowych będą tak kosmiczne i chcące pogodzić ogień z wodą, że trzeba je będzie przez kolejne lata urealniać.

Po drugie, nawet jeśli już będziemy wiedzieli co chcemy, to będziemy musieli znaleźć na projekt finansowanie. I nie chodzi tu o zwyczajowe przepalanie przez zbrojeniówkę pieniędzy z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, jak to miało miejsce np. przy projektowaniu wozu wsparcia bezpośredniego, gdzie po wydaniu kilkudziesięciu milionów złotych nie otrzymaliśmy praktycznie żadnego efektu. Tu chodzi o co najmniej setki, a być może miliardy złotych. Poza samą kwotą, równie ważna jest stabilność finansowania. Przy zmieniających się ciągle w MON koncepcjach i radykalnej rotacji kadr w kierownictwie resortu, nie wydaje się to możliwe.

Reklama

>>> Czytaj też: USA żałują rozszerzenia NATO? Brands: Gdyby nie to, Rosja mogłaby się posunąć znacznie dalej [OPINIA]

Ale nie bądźmy realistami. Na moment załóżmy różowe okulary i spójrzmy przez nie na rzeczywistość. W tym scenariuszu za rok mamy gotowe ZTT, a także zapewnioną (nie bójmy się marzyć śmiało - być może nawet ustawowo) stabilność finansowania. I wtedy zakłady Polskiej Grupy Zbrojeniowej miałyby go zaprojektować. Doświadczenia historyczne, m.in. problemy z produkcją podwozia do armatohaubic Krab, które ostatecznie kupiliśmy w Korei, czy przeciągające się prace nad Bojowym Wozem Piechoty Borsuk powodują, że nawet patrząc przez nasze różowe okulary, można mieć problem z wiarą w to, że państwowa zbrojeniówka projekt nowego czołgu „dowiezie”. Ale niech tam, dodajmy więcej różu i załóżmy, że za kolejnych 6 – 8 lat taki projekt faktycznie mamy. Oczywiście będzie on bazował w dużej mierze na zewnętrznych dostawcach, ale tak po prostu dziś wygląda rzeczywistość. Nawet ta widziana przez różowe okulary.

I co dalej? Jesteśmy w roku 2028. Teraz resort obrony faktycznie musiałby się zgodzić na zakup czołgów i dodatkowo mieć na to środki. Dziś cena nowego czołgu to 30–50 mln zł. Znając realia, ten polski byłby raczej w górnym przedziale. Czyli przy zakupie kilku batalionów takich czołgów, mówimy o kilkunastu miliardach złotych. Patrząc na to, jak obecnie kupujemy sprzęt za Atlantykiem i jakie rachunki się z tym wiążą w przyszłości, trudno uwierzyć, że będziemy mogli sobie pozwolić na takie zakupy.

Uwaga! Teraz zdejmujemy różowe okulary. I w związku z tym trzeba sobie powiedzieć sobie wprost: nie marnujmy czasu na czcze gadanie i mrzonki o nowym polskim czołgu. W ciągu najbliższych 10 lat to się nie zdarzy.

Jeśli chodzi o zakup i produkcję uzbrojenia, skupmy się na tym co jest w naszym zasięgu, a nie porywajmy się po raz kolejny z motyką na księżyc. Polski przemysł miał się rozwinąć przy programie artylerii dalekiego zasięgu Homar. To nie wyszło. Kupiliśmy sprzęt gotowy, bez żadnego udziału w produkcji. Polski przemysł miał się również rozwinąć przy programie obrony polskiego nieba Wisła. To nie wyjdzie. Drugiej fazy zakupu, gdzie mieliśmy pozyskiwać technologie w przewidywalnej przyszłości nie podpiszemy. Oczywistym również jest, że nasza zbrojeniówka nie zyska nic na zakupie samolotów F–35. By na tym skorzystać, trzeba było wejść do tego programu kilkanaście lat temu, tak jak to zrobiły takie kraje jak Wielka Brytania czy Włochy.

Wydaje się, że zapowiedzi zarządu PGZ mówiące o tym, że głównym kołem dla naszej zbrojeniówki może być program Narew, czyli tarcza obrony nieba krótkiego zasięgu, są znacznie bardziej realistyczne niż bajania o nowym czołgu. By to się wydarzyło, resort obrony musi się wreszcie zdecydować. Nie gadać o wirtualnych czołgach albo przygotowywać defilady czy skupiać się na kampanii wyborczej. Dla odmiany trzeba podjąć decyzję, której skutki będą widoczne długo, długo po najbliższych wyborach i teraz nawet wstęgi do przecięcia nie będzie. Ale to właśnie takie decyzje odróżniają polityków w krajach, które są gospodarczymi potęgami, od tych w krajach, które tylko o tym mówią.

>>> Czytaj też: Myśliwce F-35 trafią do Polski? Szef MON: Wysłaliśmy zapytanie ofertowe