Od pewnego czasu prowadzę minibadania terenowe nad twardym elektoratem Platformy Obywatelskiej. Sprawa wydaje mi się ze wszech miar interesująca, bo dotyczy moralności i mądrości. Opinia Andrzeja Andrysiaka.



Pytam więc rozmówców, twarzą w twarz oraz w mediach społecznościowych, tych z mniejszych miejscowości i tych z większych, jakiego dokonaliby wyboru, gdyby w głosowaniu na wójta mieli do wyboru PiS-owca oraz reprezentowaną przez zdegenerowanego samorządowca klikę, która doprowadziła gminę do upadku.
Inspiracją do badań był felieton, który tuż przed wyborami samorządowymi w 2018 r. opublikował redaktor naczelny „Polityki” Jerzy Baczyński. Pisał w nim, iż „trudno sobie wyobrazić, że ktoś głosuje na kandydata lub listę PiS, nie zgadzając się z tym, co jego partia robi w kraju i z krajem”, oraz że „konflikt polityczny odbiera temu głosowaniu lokalność, upolitycznia nawet na szczeblach rad gmin, dzielnic czy powiatów”. Wspominał też, że „jedno z najczęstszych dziś przedwyborczych ćwiczeń polega na próbach zweryfikowania, jaka partia kryje się za kamuflującymi nazwami różnych lokalnych komitetów”. Konkluzja była taka, że każdy, byle nie PiS.
Moi rozmówcy są inteligentni, od razu wyczuwają pułapkę, więc wiją się i krążą. Mówią, że nie zgadzają się na taki wybór (na pewno jest ktoś inny, przekonują). Podnoszą, że jak z PiS, to nie może być uczciwy (prawda, nie musi, ale tu nie ma pewników). Unikają odpowiedzi, sugerując, że w takiej sytuacji pewnie w ogóle nie poszliby do urn. Przyciśnięci do muru wyznają: każdy, byle nie PiS. I tytułem usprawiedliwienia dodają, że tak im dyktuje serce, że ręka by im uschła, gdyby mieli postawić krzyżyk przy kimś od Kaczora.
Reklama
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP