Z Hannesem Gissurarsonem rozmawia Sebastian Stodolak
Gdy rozmawiamy, trwa szczyt klimatyczny w Glasgow. Nawet królowa brytyjska nawołuje do tego, by liderzy wreszcie zobowiązali się do czegoś konkretnego, bo zmiany klimatu to coraz większe zagrożenie. Ucieszy się pan, gdy się im uda?
Hannes Gissurarson, politolog z Uniwersytetu Islandii, który inspirował wolnorynkowe reformy przeprowadzone przez rząd Davio Oddssona na Islandii. Zwolennik klasycznego liberalizmu: Nie do końca. Po pierwsze, nie mamy pewności, że klimat, który mieliśmy dotąd, był dla nas optymalny, a zatem że jego zmiana jest z definicji czymś złym. Może być tak, że wzrost temperatury o 1 st. C okaże się korzystny dla takich państw, jak Polska czy Islandia. Następnie, nie wkroczyliśmy chyba w magiczną erę, w której tylko człowiek - natura już nie - wpływa na średnie temperatury na Ziemi. 1000 lat temu, gdy wikingowie przybyli do Ameryki i próbowali się tam osiedlić, temperatura była wyższa niż potem w czasie małej epoki lodowcowej. Mimo że nie było przemysłu.
Reklama
Naukowcy podkreślają jednak, że obecny wzrost temperatur właściwie jest w całości wywołany przez działalność ludzi.
Nie chcę tego podważać. To wysoce prawdopodobne, że człowiek ma tak głęboki wpływ na przyrodę.
Zmierzamy w kierunku katastrofy. Zagrażamy nie tylko sobie, lecz także przyszłym pokoleniom. Takie jest obecnie powszechne przekonanie.
Nawet jeśli będziemy katastrofistami, wzywającymi do natychmiastowych działań, powinniśmy zapytać: jakich działań nam potrzeba? Centralnych planów? Nie. Własności prywatnej.
Ależ to ona, jak się uważa, przywiodła nas tu, gdzie jesteśmy.
Chodzi o powiązanie kwestii środowiskowych z własnością prywatną i jasne zdefiniowanie odpowiedzialności wiążącej się z tą własnością - oto droga do polepszenia kondycji środowiska naturalnego. Słonie i nosorożce w Afryce to gatunki zagrożone wyginięciem. Dlaczego? Bo lokalne społeczności nie dzierżą nad nimi kontroli. Powinniśmy przekazać prawa własności do tych gatunków ludziom, którzy w ich sąsiedztwie żyją na co dzień. Mieliby wtedy bodziec do ochrony tych gatunków. Ochrona środowiska to puste hasło, gdy zabraknie jej strażników. Prawdziwy strażnik to człowiek, który ponosi odpowiedzialność. A to może dać tylko poczucie posiadania na własność. Dzisiaj słonie nie należą do nikogo konkretnego.
Idealistyczna wizja.
Naprawdę? Gdy zacznę wrzucać śmieci do pańskiego ogródka, wezwie pan policję. Dlaczego? Ze względu na ochronę środowiska? Nie. Ze względu na to, że to pański ogródek.
Dobrze brzmi, ale nie zadziała poza moim ogródkiem w większej skali.
Zadziała. Taki właśnie własnościowy eksperyment na Islandii przeprowadziliśmy. Oczywiście nie ze słoniami, ale z rybami, bo nasza gospodarka to w dużej mierze rybołówstwo. W latach 90. zaproponowałem system indywidualnych kwot rybnych i tak się szczęśliwie złożyło, że politycy je wdrożyli. Rozdaliśmy te jednostkowe uprawnienia do połowu właścicielom łodzi rybackich za darmo, bazując na ich realnych rocznych połowach z ostatnich trzech lat, i pozwoliliśmy im tymi kwotami się wymieniać.
Po prostu handlować?
Tak. Były ich. Chcieliśmy uniknąć sytuacji, w której rybacy mający nieograniczony dostęp do łowisk zaczną je eksploatować do punktu, w którym nie będzie można już osiągać z rybołówstwa dochodów.
Tragedii wspólnego łowiska?
Owszem. Oczekiwaliśmy, że po wprowadzeniu systemu kwotowego flota rybacka z czasem się skonsoliduje, czyli bardziej efektywni rybacy wyprą mniej efektywnych. Przewidywaliśmy, że liczba łodzi spadnie o połowę, gdyż taka sytuacja gwarantowała rybakom większy zysk. I tak się stało. Każdy zyskał.