Oto poranny brief – wszystko, co musisz wiedzieć o tym, co teraz dzieje się w gospodarce.

Mocny złoty, euro po 4,28

Euro jest w Polsce najtańsze od ponad czterech lat, a frank szwajcarski od blisko dwóch. Złoty w poniedziałek dość wyraźnie się umocnił, w efekcie po wielu dniach nieskutecznych prób przełamana w końcu została bariera 4,30 zł za euro i kurs zszedł do poziomu 4,28 zł.

Reklama
ikona lupy />
Kurs euro-złoty / Inne

Oznacza to, że odrobione zostały wszystkie straty, które nasza waluta poniosła po wybuchu pandemii, a potem wojny w Ukrainie. W najtrudniejszym momencie, w marcu 2022 r., kurs euro sięgnął 5 zł. Od jesieni 2022 r. złoty jednak systematycznie się umacnia. Wspiera go w tym globalny trend mocniejszego euro względem dolara, który pomaga też innym walutom europejskim, a także polityka NBP, który w 2022 r. podniósł w Polsce stopy procentowe bardziej niż banki centralne w USA, czy też w strefie euro, a ostatnio nie ma zamiaru ich obniżać.

Złotemu pomogło też zakończenie konfliktu z Unią Europejską po ubiegłorocznych wyborach do Sejmu i w efekcie odblokowanie funduszy unijnych dla Polski.

Kurs dolara zszedł właśnie do poziomu 3,91 zł, a kurs franka do 4,46 zł. Złoty jest też najsilniejszy od ponad trzech lat względem korony czeskiej i najsilniejszy w historii wobec węgierskiego forinta.

Analitycy z banku PKO BP pisali w poniedziałek w swoim komentarzu, że scenariuszem bazowym pozostaje dla nich zejście kursu dolara do poziomu 3,89 zł. Dziś zaś najważniejszym wydarzeniem mogącym mieć wpływ na notowania dolara na całym świecie będzie publikacja o 13:30 najnowszych danych na temat inflacji w lutym w Stanach Zjednoczonych.

Nowa projekcja inflacji nie przybliża nas do obniżek stóp procentowych

Wyraźniejsze, niż wcześniej umocnienie złotego było w poniedziałek także reakcją rynku na nową projekcję inflacyjną opublikowaną przez NBP. Projekcja, mówiąc w skrócie, nie prezentuje żadnych scenariuszy, które uzasadniałyby jakieś rychłe obniżki stóp procentowych w Polsce – stąd i reakcja złotego. Dokument jest bardziej złożony, niż zwykle, bo zawiera dwa osobne warianty prognoz – jeden z założeniem, że rząd utrzymuje zamrożone ceny energii i gazu oraz zerowy VAT na żywność i drugi z założeniem, że wszystkie te działania osłonowe kończą się zgodnie z obecnym planem, czyli VAT na żywność rośnie od kwietnia, a ceny prądu przestają być zamrożone od lipca.

W tym pierwszym wariancie inflacja w Polsce ma spaść na koniec 2025 roku do 3,2 proc. a na koniec 2026 roku do 2,7 proc. W drugim wariancie inflacja ma się znaleźć na poziomie tylko 1,6 proc.na koniec przyszłego roku, po czym podskoczyć do 2,4 proc. na koniec 2026 roku. Po drodze, na koniec tego roku, przejściowo wzrośnie ona do 8,4 proc.

Jednak zdecydowanie mniej „ruchliwa” i to w obydwu wariantach jest inflacja bazowa, czyli ta pomijająca ceny żywności i energii, do której Rada Polityki Pieniężnej przykłada wielką wagę. Ta, niezależnie od wariantu, na koniec tego roku jest na poziomie 4,5 proc. po czym w 2025 roku prawie w ogóle nie spada i kończy go na poziomie 4,3 – 4,4 proc. Potem, w 2026 roku schodzi do 3,9 proc. w wariancie kontynuowania mrożenia cen prądu, albo do 3,5 proc. przy odejściu od mrożenia w tym roku. Tak, czy inaczej są to ciągle poziomy wyraźnie powyżej celu inflacyjnego.

Do tego wg NBP nasz PKB na przełomie 2024 i 2025 będzie rosnąć o ponad 4 proc., a płace będą przez większość czasu aż do 2026 r. rosnąć realnie o co najmniej 4 proc. W takiej sytuacji popyt w gospodarce powinien być na tyle duży, że będzie utrudniał szybsze schodzenie z inflacją w dół. Stąd zdaniem większości analityków nie ma tu w ogóle miejsca na obniżki stóp procentowych.

Nowa wersja podatku Belki

Inflacja mogłaby ewentualnie maleć szybciej, gdybyśmy większą niż dotychczas część naszych dochodów przeznaczali na oszczędności i inwestycje, a nie na konsumpcję. Teoretycznie rzecz biorąc bliżej takiego scenariusza może nas pchnąć obniżenie opodatkowania dochodów z inwestycji kapitałowych, czyli obniżenie tak zwanego podatku Belki. W poniedziałek minister finansów w końcu przestawił pierwsze, chociaż wciąż niepewne, założenia zmian w tym podatku. W rozmowie z Pulsem Biznesu minister Andrzej Domański powiedział, że w podatku pojawi się kwota wolna zaprojektowana tak, aby mieściły się w niej dochody ze zdecydowanej większościlokat bankowych do 100 tysięcy złotych. Objęte nią byłyby odsetki od 100 tys. zł wyliczone według stopy depozytowej NBP. Dziś jest ona na poziomie 5,25 proc. zaś zdecydowana większość lokat w bankach komercyjnych jest oprocentowana niżej, stąd wszystkie one „zmieściłyby się” w tak skonstruowanej kwocie wolnej. Dochody powyżej 5250 zł (czyli 5,25 proc. od 100 tys. zł) byłyby opodatkowane tak jak dotąd, czyli liniową stawką 19 proc.

Jeśli chodzi o inwestycje giełdowe, kwota wolna miałaby tę samą wysokość, chociaż tutaj oczywiście nie sposób wyliczyć, jak dużych inwestycji by dotyczyła, bo na giełdzie ze względu na znacznie większe ryzyko rynkowe każdy osiąga inną stopę zwrotu.

W przypadku lokat bankowych występowałby dodatkowy warunek czasowy: aby załapać się na kwotę wolną należałoby oszczędzać co najmniej rok. Na giełdzie tego warunku by nie było.

Na razie to tylko słowa ministra z wywiadu, nie ma żadnego oficjalnego dokumentu na ten temat, wszystko to więc może jeszcze ulec modyfikacjom. Istotne wydaje się, że minister w swoim wywiadzie wspomniał, że projektując szczegóły zmian w podatku Belki będzie musiał „uwzględnić ograniczenia budżetowe”, a więc zapewne skonstruować je tak, aby budżet państwa nie stracił na tych zmianach zbyt dużo. Co sugeruje, że nie należy nastawiać się na zmiany rewolucyjne.

Rekordowa emisja polskich obligacji w dolarach

Jeśli chodzi o „ograniczenia budżetowe”, to wynikają one z ogromnego w tym roku, przekraczającego prawdopodobnie 5 proc. PKB, deficytu w sektorze finansów publicznych. Aby ten deficyt pokryć, rząd musi emitować nowy dług w rekordowym tempie i jak na razie idzie mu to bardzo sprawnie.

Minister finansów w poniedziałek wieczorem poinformował, że sprzedał właśnie nowe obligacje w dolarach, za 8 mld USD, co jest kwotą rekordową w historii Polski.

Resort nie podał wprawdzie, jak duży był popyt na nasze obligacje, ale w komunikacie wspomniał, że także był „historycznie największy”. Polska ostatni raz emitowała dług w dolara w kwietniu ubiegłego roku, wtedy sprzedała go za 5 mld USD. Z drugiej strony w tym roku w styczniu wykupiła emisję z 2014 roku za 2 mld USD.

W tym roku, także w styczniu, resort sprzedał też obligacje w euro, za 3,75 mld EUR. Wtedy podano informacje o popycie, przekroczył on wtedy 10 mld EUR i też był rekordowo duży.

Oczywiście teoretycznie rozsądniej jest się zadłużać w swojej własnej walucie, niż w obcej, ale emitowanie długu w dolarach, czy euro także ma swoje zalety. Po pierwsze przy rekordowo dużych potrzebach pożyczkowych w tym roku przeniesienie części emisji długu na rynki zagraniczne automatycznie zmniejsza podaż długu w kraju, co powinno podnosić ceny obligacji na rynku, a więc zmniejszać ich rentowność, co z kolei jest korzystne dla rządu, bo oznacza niższe koszty obsługi długu.

Po drugie Polska musi co jakiś czas wypuszczać na rynki międzynarodowe nowe emisje obligacji tylko po to, aby być tam po prostu obecna. Także po to, aby nie wypaść z międzynarodowych indeksów obligacji, bo obecność w nich jest kluczowa w kontekście przyciągania do naszego kraju inwestorów zagranicznych. Zmiany rentowności zagranicznych obligacji są dla nich istotną informacją rynkową na temat Polski.

W tym roku zapadają, a więc znikają z rynków światowych, polskie obligacje za 4,91 mld euro i 2 mld USD, a także 3 mld chińskich juanów. W ich miejsce minister finansów emituje więc kolejne, nowe obligacje, aby inwestorzy zagraniczni dalej mieli je w swoich portfelach.

Rozsądnie jest oczywiście nie przesadzać z emisjami zagranicznymi i utrzymywać je na niezbyt wysokim poziomie w strukturze całego zadłużenia państwa. W Polsce dług zagraniczny to tylko około 25 proc. całego długu publicznego i tegoroczne emisje za granicą nie zmienią tego w znaczący sposób.

KE ma dziś rekomendować start rozmów akcesyjnych z Bośnią

Komisja Europejska ma dziś rekomendować rozpoczęcie rozmów akcesyjnych z Bośnią i Hercegowiną – donosi Bloomberg, powołując się na anonimowe źródła w Komisji. Bośnia zgłosiła swój wniosek o rozpoczęcie takich rozmów już w 2016 roku, czeka więc na ten moment już prawie 8 lat. W tym czasie na drodze do Unii wyprzedziła ją na przykład Ukraina, która trzy miesiące temu otrzymała już zgodę na rozpoczęcie swoich rozmów. Na różnych etapach negocjacji akcesyjnych są obecnie także Serbia, Czarnogóra, Macedonia, Albania i Mołdawia. Gruzja na razie może cieszyć się statusem kraju kandydackiego. Do tej pory na tym właśnie, dość wstępnym etapie była też Bośnia i Hercegowina.

Sam fakt rozpoczęcia rozmów i negocjacji akcesyjnych nie oznacza, że dany kraj rychło dołączy do Unii. W przypadku Polski trwały one prawie równo dziesięć lat.

Unia Europejska liczy obecnie 27 państw, ostatnim który dołączył do Wspólnoty jest Chorwacja. Stało się to już ponad 10 lat temu, w 2013 roku. Ostatnią zmianą w składzie Unii nie było dołączenie nowego kraju, lecz wyjście z niej Wielkiej Brytanii w ramach tak zwanego „brexitu”, który nastąpił w styczniu 2020 roku. Brexit poprzedziło w 2016 roku referendum, w którym za opuszczeniem UE opowiedziała się raczej niezbyt duża większość głosujących Brytyjczyków.