Oto poranny brief - wszystko, co musisz wiedzieć o tym, co teraz dzieje się w gospodarce.

Trybunał Stanu dla Glapińskiego, a rynek nie reaguje

W Sejmie rozpoczęła się procedura związana z zamiarem postawienia przed Trybunałem Stanu prezesa Narodowego Banku Polskiego Adama Glapińskiego. Pojawił się wniosek 191 posłów koalicji rządzącej o pociągnięcie szefa NBP do odpowiedzialności. Wniosek trafia do Marszałka Sejmu, a ten przekazuje go do Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, która ma zbadać sprawę i jest w związku z tym wyposażona w szerokie uprawnienia.

Reklama

Posłowie oskarżają Glapińskiego między innymi o zaangażowanie polityczne w czasie ostatniej kampanii wyborczej, a także o złe zarządzanie bankiem, np. niedopuszczanie do dokumentów niektórych członków zarządu banku, czy też Rady Polityki Pieniężnej. Ponadto wśród oskarżeń znajdują się też takie dotyczące bieżącej polityki monetarnej, na przykład skupu obligacji z rynku w czasie pandemii w 2020 roku.

Na specjalnie zwołanej w związku z tą sytuacją konferencji prasowej członków zarządu NBP, Paweł Szałamacha powiedział, że wniosek o Trybunał dla prezesa Glapińskiego to próba złamania niezależności polskiego banku centralnego.

Rynek finansowy na wieść o tym, że procedura związana z Glapińskim i Trybunałem Stanu się rozpoczyna, w ogóle nie zareagował.

Postępowanie przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej może potrwać wiele miesięcy. Kończy się ono wnioskiem Komisji do Sejmu albo o umorzenie sprawy, albo o uruchomienie Trybunału Stanu. O tym, czy ten wniosek poprzeć, decyduje Sejm w głosowaniu. Dopiero potem, jeśli Sejm tak zdecyduje, rozpoczyna się właściwa rozprawa przed Trybunałem. Jej efektem mogą być kary, w tym m.in. odwołanie prezesa NBP ze stanowiska. Niewykluczone, że cała procedura przeciągnie się tak bardzo, że zakończy się już po wyborach prezydenckich w 2025 roku, wtedy następcę Glapińskiego wskazywałby już kolejny Prezydent RP, a nie Andrzej Duda.

Będziemy żyć długo na niskich emeryturach

Rośnie nam wyliczana co roku przez GUS średnia oczekiwana długość życia. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej strony ma to negatywne konsekwencje dla wysokości naszych przyszłych emerytur. Przy przechodzeniu na emeryturę ZUS wyliczy nam wysokość świadczenia, dzieląc wszystkie zebrane przez nas środki na koncie i subkoncie w ZUS przez liczbę miesięcy, które pozostały nam do przeżycia. Oczywiście nikt nie wie, ile tych miesięcy będzie, więc w tym celu właśnie stosuje się „średnią oczekiwaną długość życia”, wyliczaną na podstawie danych historycznych. Jeśli więc ta długość rośnie, to składki trzeba podzielić na więcej miesięcy, co daje w rezultacie mniejszą wypłatę każdego miesiąca.

Dalsze trwanie życia w przypadku 60-latek (wiek emerytalny dla kobiet) zwiększyło się właśnie z 254,3 miesięcy rok temu do 264,2 miesięcy teraz. W przypadku 65-latków (wiek emerytalny dla mężczyzn) jest to wzrost z 210 miesięcy rok temu do 218,9 miesięcy.

Według Łukasza Kozłowskiego z Rady Nadzorczej ZUS zmiany te oznaczają, że dla osoby przechodzącej na emeryturę w wieku 60 lat, emerytura będzie niższa o 3,75 proc. w porównaniu z dotychczasowymi tablicami. Dla 65-latków obniżka wyniesie 4,07 proc. Oczywiście są to tylko zmiany hipotetyczne, w relacji do innego hipotetycznego scenariusza, który w rzeczywistości się nie wydarzy, bo dotyczy osób, które będą przechodzić na emeryturę dopiero w przyszłości. Warto też pamiętać, że raz ustalona na początku przez ZUS wysokość emerytury będzie potem każdego roku zgodnie z prawem waloryzowana.

Unia rozwija się wolniej, więc szybciej ją doganiamy

Według najnowszych danych z Eurostatu, nasz PKB przeliczony na głowę mieszkańca osiągnął w 2023 roku 80 proc. średniej unijnej. To rekordowo wysoki poziom. W momencie wchodzenia do Unii w 2004 roku było to zaledwie 50 proc. średniej. Do 60 proc. dotarliśmy w 2009 roku, a do 70 proc. w 2018. Ostatnio więc doganiamy średnią unijną zdecydowanie szybciej, także dlatego, że cała Unia w okresie po pandemii z 2020 roku rozwija się wolniej.

W rankingu państw UE w ostatnim roku spadliśmy jednak o jedną pozycję, ponieważ ponownie wyprzedziła nas Portugalia, którą dogoniliśmy rok wcześniej. Natomiast szybko doganiamy Estonię, która jest obecnie na poziomie 81 proc. średniej unijnej i jeśli trendy się utrzymają, to miniemy ją w tym roku.

Powyżej średniej jest w UE tylko dziesięć państw, w tym na czele stawki dwa raje podatkowe, czyli Luksemburg i Irlandia. Potem mamy Holandię, która właśnie wyprzedziła Danię.

PKB na mieszkańca w Niemczech to już tylko 115 proc. średniej unijnej. 30 lat temu było to powyżej 130 proc. a jeszcze w 2016 roku - 125 proc.

Porównując tylko Polskę z Niemcami, w tej chwili nasz PKB na mieszkańca to 69,6 proc. ich wskaźnika. W momencie wchodzenia do Unii było to 41 proc., dziesięć lat temu 53,6 proc., pięć lat temu 57 proc., a rok temu 67,5 proc.

Jeszcze lepiej wyglądamy, jeśli porównujemy nie całe PKB, ale tylko konsumpcję indywidualną, czyli tę część PKB, która nas jako konsumentów dotyczy najbardziej. Pod tym względem mamy już 87 proc. średniej unijnej i 74 proc. konsumpcji Niemców. W tym przypadku to jednak nadal dane za 2022 rok, na te z 2023 musimy jeszcze trochę poczekać.

PKO BP: Inflacja w marcu poniżej 2 proc.

Banki i ekonomiści w nich zatrudnieni prześcigają się w prognozach dotyczących tego, jak nisko spadnie nam inflacja za marzec. Dane na ten temat GUS poda już w piątek, a zdaniem Piotra Bujaka, głównego ekonomisty PKO BP, zobaczymy w nich poziom nawet poniżej 2 proc. Będzie to lokalny dołek, potem inflacja zacznie rosnąć, najpierw powoli, a w drugim półroczu nieco szybciej i na koniec roku będzie w okolicach 6 proc. Potem jednak, w kolejnych dwóch latach, inflacja ma na stałe powrócić w okolice celu inflacyjnego, który w Polsce wynosi 2,5 proc.

W jej „uspokajaniu” pomoże coraz wolniejszy wzrost płac w gospodarce, co zredukuje presję inflacyjną od strony kosztowej dla firm. W tym roku jednak dochody gospodarstw domowych będą nadal rosnąć bardzo szybko, co wpłynie na wzrost konsumpcji i w efekcie pozwoli na wzrost PKB nawet o 3,7 proc.

114 mld USD straty Fed, ale z tego nic nie wynika

Kolejne banki centralne na świecie raportują straty za 2023 rok. Wcześniej ujemny wynik finansowy pokazały m.in. Europejski Bank Centralny i Szwajcarski Bank Narodowy, u nas oficjalnych danych jeszcze nie ma, ale nieoficjalnie wiadomo, że też była spora strata. Amerykański Fed z kolei podał, że w jego przypadku wyniosła ona 114,3 mld dolarów.

Wg Reutersa skumulowana strata, którą Fed podaje w swoich sprawozdaniach co miesiąc, w marcu sięgała już 157,8 mld dolarów.

Główna przyczyna strat to koszty związane z koniecznością wypłat odsetek bankom, które trzymają w Fed miliardy dolarów na lokatach. Odsetki te są większe niż w poprzednich latach, ponieważ ostatnio wyższe są stopy procentowe.

W przypadku Fed nie występuje natomiast ta przyczyna strat, która jest kluczowa w przypadku innych banków centralnych, w tym także NBP: umocnienie waluty. Amerykanie wszystko i tak księgują w dolarach, więc nie muszą niczego przeliczać, tak jak np. my w przypadku naszych rezerw walutowych. W Polsce główną przyczyną strat banku centralnego było w 2023 roku właśnie umocnienie złotego, które sprawiło, że po przeliczeniu z dolarów i euro nasze rezerwy wyrażone w złotych były nominalnie nieco mniej warte.

Oczywiście to, że bank centralny ma stratę, nie oznacza, że ma jakiekolwiek kłopoty, to informacja czysto symboliczna. Banki centralne nie są spółkami handlowymi i nie działają dla zysku, ponadto mogą też legalnie drukować pieniądze, więc z tego, że mają w danym roku stratę, w praktyce nic nie wynika.