Mogę wyobrazić sobie Polskę jako znacznie mniej ludny kraj. Pozwalamy rozrosnąć się Puszczy Karpackiej czy odtwarzamy mokradła - mówi Piotr Szukalski, demograf, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Łódzkiego.
ikona lupy />
DGP
Jest nas, Polaków, coraz mniej?
Nie dość, że jest nas coraz mniej, to jeszcze przybywa terenów wyludniających się w szybkim tempie. Szczególnie to drugie zjawisko było do tej pory niezauważane w publicznej dyskusji. A oba procesy zachodzą od kilku dekad. W skali kraju depopulacja nie była tak widoczna, bo ciągle mówiliśmy tylko o jednym jej aspekcie: migracji do największych metropolii, które nasycały się nowymi mieszkańcami pochodzącymi z mniej atrakcyjnych terenów. Tymczasem zjawisko to, w niektórych miejscach trwające od lat 50. XX w., w ostatnich dwóch dekadach przybrało na sile. Dziś 2/3 Polski wiejskiej ma znacznie mniej ludności niż 30 lat temu. Broni się tylko wieś podmiejska, która staje się sypialnią dla metropolii i coraz mniejszych miast.
Reklama
Jaka jest skala depopulacji?
Im szersza perspektywa, tym bardziej rzeczywisty obraz sytuacji się rozmywa. Spójrzmy bliżej na powiaty. W latach 1998–2018 liczba ludności zmniejszyła się w 252 z nich (na 380 ogółem), przy czym w 153 spadek był co najmniej 5-procentowy, w 62 – 10-procentowy, a w 13 – 15-procentowy. Trzeba podkreślić, że powiaty ze spadającą populacją znajdowały się we wszystkich województwach. Prognozy na kolejne lata są jednoznaczne: liczba powiatów dotkniętych tym zjawiskiem wzrośnie do 330. W niektórych z nich liczba mieszkańców zmniejszy się o przynajmniej 10 proc. O ile w ostatnim 20-leciu spotkało to co szósty powiat, o tyle w nadchodzących dwóch dekadach, zgodnie z prognozami GUS, doświadczy tego prawie połowa powiatów. W skrajnych przypadkach wyludnianie doprowadzi do spadku populacji o ponad 20 proc. – np. w powiecie hajnowskim o 25,1 proc., konińskim – 23,7 proc., sosnowieckim – 22,3 proc.
Pustoszeją tylko peryferia?
Nie. Ludność odpływa również z miast, małych i średnich. Ten proces, jak na demografię, jest świeżym zjawiskiem, trwa od około dwóch, trzech dekad. Kurczenie się miast widać po poziomie urbanizacji, który spadł w tym czasie o prawie 2 proc. W szczytowym momencie, na przełomie XX i XXI w., osiągał on 62 proc. Spadek byłby jeszcze znaczniejszy, ale na mapie kraju przybyło ośrodków, które zyskały status miast – w obecnym stuleciu było ich aż 60. Co poprawiło statystyki, ale nie ma przełożenia na rzeczywistość.
Do tej pory mówiliśmy tylko o migracji ze wsi do miast. Dlaczego ludzie uciekają również z ośrodków średniej wielkości?
To proste: szukają lepszych warunków do życia – pracy, zarobków, szkoły dla dzieci. Następuje powolne koncentrowanie się ludności w ośrodkach metropolitarnych, takich jak Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań czy Trójmiasto. W efekcie np. Tarnów do 2050 r. może stracić nawet 1/3 mieszkańców. Odpływ widoczny jest szczególnie w miastach do 100 tys. ludności i tych, które po reformie administracyjnej straciły status stolic wojewódzkich. Trwa swoista wampiriada – większy wysysa siły witalne z mniejszego: Kraków z Tarnowa, Lublin z Zamościa, Warszawa z Radomia. Mamy też kilku regionalnych zwycięzców takiej sytuacji, jak Rzeszów czy Olsztyn, co dzieje się kosztem intensywnego wyciągania ludzi z regionu. Te ruchy migracyjne mają dramatyczny wpływ na okolicę. Bo jeśli z danego terenu przez 20–30 lat systematycznie odpływają młode osoby, to pojawia się ujemny przyrost naturalny. Zwyczajnie nie ma kto rodzić dzieci.

Więcej w świątecznym wydaniu Magazynu Dziennika Gazety Prawnej