Wypadające w tę niedzielę 80. urodziny prezydenta Joego Bidena zapowiadają się jako cicha i kameralna uroczystość. Nie będzie zjazdu przyjaciół, celebrytów oraz tłumu lojalnych sojuszników, których zjednał sobie w ciągu trwającej od prawie półwiecza kariery w polityce. Do Waszyngtonu nie ściągną z otwartymi portfelami darczyńcy Partii Demokratycznej, aby jubileuszową fetę zamienić w fundrasingową bonanzę, jak za czasów Baracka Obamy czy Billa Clintona. Ich urodzinowe celebracje urastały do wymuskanych superprodukcji z udziałem wielokrotnych zdobywców Grammy i Oscara, obudowanych serią imprez biletowanych w całym kraju. Clinton, najwytrawniejszy mistrz ceremonii, w 1996 r. z okazji swojej pięćdziesiątki urządził galę na ponad 20 tys. osób, z której wycisnął ponad 10 mln dol. Oprócz występów Arethy Franklin czy Steviego Wondera goście obejrzeli m.in. pokaz nigdy nieprezentowanych publicznie slajdów z dzieciństwa prezydenta.
Biden nigdy nie robił ze swoich urodzin wydarzenia towarzyskiego. Również w tym roku chce uniknąć wielkiego szumu, by nie podsycać już i tak rozbuchanych spekulacji, czy podoła trudom rządzenia najpotężniejszym państwem świata. Od niedzieli będzie już nie tylko najstarszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych, ale też pierwszym 80-latkiem sprawującym ten urząd. Jeśli zgodnie z zapowiedziami będzie ubiegał się o kolejną kadencję, to w przypadku wygranej będzie opuszczał urząd w wieku 86 lat. Ronald Reagan, poprzedni rekordzista, był 77-latkiem, gdy kończył karierę polityczną. Powszechnie sądzono wtedy, że i tak przeciągnął ją do granic możliwości, bo w ostatnim okresie rządów wyraźnie podupadł na zdrowiu. Media otwarcie kwestionowały jego zdolność do pełnienia urzędu, bezlitośnie odnotowując każdą oznakę świadczącą o tym, że niegdyś pełen chłopięcego uroku prezydent niknie w oczach - od niezbornych wypowiedzi po sztywność kończyn.
Choć twarz i ruchy Bidena zdradzają jego wiek, to zarówno on sam, jak i jego otoczenie zapewniają, że upływ czasu nie nadwerężył jego bystrości umysłu ani nie odebrał wigoru i ducha walki. Według ostatniej, opublikowanej rok temu opinii lekarza Białego Domu, prezydent jest „zdrowy, energiczny i w pełni zdolny, by sprawować obowiązki”. Urzędnicy i doradcy administracji opowiadają w mediach, że z presją i wymaganiami wyczerpującego rozkładu dnia wciąż radzi sobie bardzo dobrze. Na briefingach tryska energią i grilluje swoich współpracowników na temat szczegółów dyskutowanych rozwiązań. Nie zwalnia tempa zagranicznych podróży, a każdą ważniejszą przemowę osobiście cyzeluje. Ćwiczy pięć razy w tygodniu, regularnie jeździ na rowerze i pilnuje zbilansowanej diety.
Wprawdzie Biden zapewnia, że stawianie pytań o jego kondycję jest uzasadnione, ale nigdy nie daje się dziennikarzom wciągać w rozważania o wyzwaniach, jakie nakłada na życie głowy państwa starość. Każdą taką próbę szybko ucina, stwierdzając, że ostatecznie to wyborcy ocenią, czy jest w stanie sprostać temu wyzwaniu. W niedawnym wywiadzie dla stacji MSNBC przyznał, że wciąż jest mu trudno uzmysłowić sobie, że kończy 80 lat. - Nie potrafię nawet wypowiedzieć tego na głos - żartował. I uspokajał, że fizycznie i duchowo czuje się jak 50-latek.
Reklama

Gdzie jest Jackie

Przez osiem lat, które Biden spędził u boku Obamy jako wiceprezydent, Amerykanie zdążyli się oswoić z jego skłonnością do lapsusów językowych i niezręcznych gestów. Traktowali je na ogół jak niewinne wybryki niesfornego wujka. Zresztą on sam mówi o sobie, że jest „maszyną do robienia gaf”. Gdy w wieku 76 lat postanowił po raz trzeci zawalczyć o Biały Dom, pobłażliwe uśmiechy się skończyły. Od tej pory każdej nowej wpadce i oznace słabości republikanie nadawali kontekst polityczny i opakowywali w tanią narrację o sfatygowanym starcu, który nie nadaje się na przywódcę.
Mimo że dwaj główni rywale Bidena w wyborach reprezentowali to samo pokolenie - Donald Trump jest trzy lata młodszy, a Bernie Sanders rok starszy - ich kondycja nie stała się tak gorącym tematem kampanii. Komentatorzy powtarzali, że obaj po prostu wydają się mieć więcej wigoru. Sanders porywał milenialsów płomiennymi wystąpieniami, w których nawoływał do stworzenia państwowej opieki medycznej i złamania potęgi Wall Street. Trump kompensował piętno wieku buńczucznością, młodszą żoną i grubymi warstwami opalizującego podkładu. Zresztą sugestie na temat jego kondycji umysłowej i fizycznej i tak nie chwytały. Gdy był prezydentem, krytycy, często specjaliści, bezustannie snuli domysły, że ma paranoję, urojenia i narcystyczne zaburzenie osobowości. Trump w typowym dla siebie zaczepnym stylu odpowiadał im, że jest „bardzo stabilnym geniuszem”. Chociaż przegrał batalię o reelekcję, to kwestia jego wieku i zdrowia psychicznego odegrała marginalną rolę w kalkulacjach wyborców.