Kontrowersje wokół "ustawy wiatrakowej"

Dlaczego kolejne rządy tak się miotają w sprawie wiatraków? PiS de facto zablokował rozwój farm wiatrowych, teraz nowa większość chciała zliberalizować przepisy i skończyło się oskarżeniami o lobbing i chwilowym wycofaniem tych propozycji.

Nie jest tajemnicą, że część osób w obozie rządzącym Zjednoczonej Prawicy, także ci odpowiadający za politykę energetyczną państwa - nie była zwolennikami tego, aby w Polsce powstawały farmy wiatrowe na lądzie. Sceptycyzm w dużej mierze wynikał z tego, że przed 2014 rokiem deweloperzy dostawali pozwolenia na stawianie wiatraków praktycznie gdzie popadnie. Ekstremalnym przykładem z tamtych czasów jest wiatrak znajdujący się w odległości 80 metrów od domu. Podobnie w przypadku fotowoltaiki, jej powszechna aprobata przyszła z czasem, po uruchomieniu rządowych programów Mój Prąd i Czyste Powietrze. To właśnie wraz z ich sukcesem i prawdziwą rewolucją fotowoltaiczną temat OZE został “oswojony” przez prawicę. Natomiast sukces fotowoltaiki nie przełożył się na duży entuzjazm dla budowy farm wiatrowych na lądzie. Wypracowaliśmy zgodę polityczną na inwestycje w energetykę wiatrową na Bałtyku, ale w stosunku do farm wiatrowych na lądzie ciągle pozostawała pewna rezerwa. Wspierana także przez brak gotowości sieci elektroenergetycznych – PSE – do odbioru wolumenów energii z niestabilnego źródła, a takim jest wiatr. Moim zdaniem stąd wynikały kłopoty z wprowadzeniem regulacji w poprzedniej kadencji.

Reklama

A teraz to co się stało?

Szymon Hołownia na samym początku obejmując urząd marszałka zapowiedział, że nie tylko zlikwiduje sejmową „zamrażarkę”, ale również uzdrowienie procesu legislacyjnego, tak aby nie był prowadzony on pośpiesznie i bez konsultacji. Po czym pierwsza ustawa wnioskowana przez Polskę 2050 obciążona jest wszystkimi najgorszymi praktykami w stanowieniu prawa w sposób dotąd niespotykany. Dokładnie ta ustawa, jak w soczewce, pokazuje wszystkie złe praktyki, jakie mogą zaistnieć w procesie legislacyjnym. Myślę, że cała sytuacja z tzw. ustawą wiatrakową to efekt zabiegów o stanowiska ministerialne w gronie partii koalicyjnych, gdzie konkretni posłowie chcieli pokazać, że są gotowi z ważną ustawą i tym samym udowodnić swoją sprawczość. Marszałek Hołownia jest zajęty prowadzeniem obrad, przewodniczący Tusk zajmuje się formowaniem rządu, więc nie znajdują czasu na czytanie wszystkich podsuwanych przez nadaktywnych posłów projektów. A ci posłowie – zamiast dokonać swoistej oceny skutków społecznych podsuniętego przez „zaprzyjaźnione” źródła projektu – pobiegli prędko do laski marszałkowskiej i mamy podwójny energetyczny bubel ze spadkiem wartości giełdowej Orlen SA w tle. Przypuszczam, że gdyby były to regulacje, które nowy rząd podjąłby już w trybie normalnym, rządowym, czyli konsultacji międzyresortowych, to taki projekt na pewno nie trafiłby do Sejmu.

Jakie są więc zasadnicze wady tej propozycji, skoro wywołała aż takie kontrowersje?

W tym projekcie mamy do czynienia z liberalizacją, ale jest to liberalizacja przeprowadzona na rympał. Wiemy, że rezerwa wobec wiatraków w Polsce wynika również z faktu, że przed 2015 r. były stawiane zbyt blisko gospodarstw domowych, co stało się powodem powstania w naszym rządzie ustawy tzw. 10h. Jeszcze raz wspomnę przykład wiatraka, który stoi 80 metrów od domu. Na świecie nie stosuje się uzależnienia odległości turbin od budynków mieszkalnych od poziomu emitowanego hałasu – a to jeden z pomysłów Pani Poseł Hennig-Kloski. Przede wszystkim zapewne dlatego, że emisja hałasu jest uzależniona od warunków atmosferycznych, a więc jest zmienna. Jeśli są stosowane reguły to jest wskazanie odległości bezwzględnej lub względnej, uzależnionej najczęściej od wysokości turbiny. Po drugie – minimalna odległość – bez względu na dodatkowe przepisy związane z hałasem – powinna być standardem! Trudno w świecie znaleźć przypadki odległości mniejszej niż 500 m, wyjątkami są miejsca bardzo gęsto zaludnione lub dysponujące małą powierzchnią jak np. Wyspy Kanaryjskie czy Portugalia. Kolejne fatalne rozwiązanie w ustawie to rezygnacja z ochrony parków naturalnych. Farmy wiatrowe stanowią znaczącą dominantę terenu, wpływają na walory terenów rekreacyjnych zarówno pod względem wizualnym jak i ewentualnego wpływu na akustykę. I to szokujące, że partia, która tak wysoko stawia sobie cele ekologiczne, konieczność zwiększania terenów podlegających ochronie – wpisuje takie radykalnie antyśrodowiskowe rozwiązania. I wreszcie ostatnia rzecz – rezygnacja z szerokich konsultacji społecznych. Oddziaływanie elektrowni wiatrowych najczęściej wykracza poza obszar jednej gminy. Najczęściej ich lokalizacja to obrzeża gmin, a więc niekiedy główne uciążliwości spotykają mieszkańców gmin ościennych. Jeśli więc korzyści płyną do mieszkańców gminy X a uciążliwości dotyczą dużej mierze mieszkańców gminy Y, mogą narastać konflikty społeczne i protesty.

Co ciekawe i na co warto zwrócić uwagę, to w uzasadnieniu do projektu cały czas odnoszono się do odległości 500 metrów, a dopiero na koniec nagle pojawia się odległość 300 metrów. Widać zatem, że w przypadku tej ustawy mamy do czynienia ze zlepkiem pomysłów nie wiadomo skąd i pisanych na kolanie.

Uważa pani, że ten projekt to efekt zbyt szybkiego tempa prac czy jakichś podszeptów ze strony jakichś lobbystów?

Nie chciałabym spekulować na ten temat. Wiemy, jak osobliwie tę sprawę tłumaczyła pani poseł Hennig-Kloska. Jej wypowiedzi w Sejmie były dość mało wyszukanymi apelami o “więcej OZE, i jeszcze więcej OZE”. Jej nazwisko pojawia się w kontekście objęcia sterów Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Rozumiem, że pani poseł postanowiła pokazać, że potrafi przygotować regulację realizującą ten postulat. Z drugiej strony bez wątpienia w Polsce istnieje wiele środowisk zainteresowanych zmianą prawa w tym zakresie. Szczególnie przyjrzałabym się właścicielom projektów sprzed zmiany 10h – dla których 300 m pozwoli szybko wrócić na rynek. Być może to one wyciągnęły jakiś projekt z szuflady, nie byłabym tym zdziwiona. Zwłaszcza jeżeli słyszę, że na komisji sejmowej, gdzie posłowie Platformy Obywatelskiej, którzy mieli prezentować projekt, zaprosili ekspertów think tanku Koalicji Obywatelskiej, czyli ekspertów, którzy ostatecznie są po prostu prawnikami z kancelarii prawnej, która napisała te regulacje.

Za waszych rządów projekty pisano na zapleczu rządowym, a potem zgłaszano je jako poselskie. I nierzadko wnioskodawcy nie mieli bladego pojęcia, o czym jest projekt.

Tylko że przez 8 lat byliśmy oskarżani, że łamiemy standardy, a w pierwszym wystąpieniu marszałek Hołownia zapowiedział, że odchodzimy od tej tradycji legislacyjnej Prawa i Sprawiedliwości. A tutaj widzimy, że weszliśmy w nią ze zdwojoną siłą.

Pani przygotowywała wewnątrz rządu PiS projekt ustawy, który dotyczył odległości 500 metrów, ale ostatecznie to rozwiązanie nie weszło w życie. Jakie powinno być optymalne rozwiązanie dotyczące wiatraków?

W sprawie ustawy, wprowadzającej zasadę10H zgłaszali się do nas m.in. wójtowie, przede wszystkim gmin popegeerowskich, ale nie tylko. Mieliśmy do czynienia z mieczem obosiecznym, bo nie tylko nie można było postawić wiatraka w odległości 10-krotnej wysokości masztu, ale również tam, gdzie te wiatraki były ujęte w miejscowym planie zagospodarowania nie można było budować domów. Ustawa ta była więc zbyt restrykcyjna, stąd jej zmiana była konieczna. Odległość 500 metrów jest społecznie przyjętym konsensusem. Każdorazowo konieczne są też realne konsultacje przy takich inwestycjach, zarówno w gminie, gdzie wiatrak stanie, jak i w gminach sąsiadujących. Myślę, że to są warunki, których spełnienie spowodowałoby, że za taką ustawą zagłosowaliby nie tylko posłowie dzisiejszej opozycji.

PiS zagłosowałby za liberalizacją regulacji wiatrakowej?

Nie sądzę, by wobec tej ustawy obowiązywałaby dyscyplina w klubie, ale myślę, że znaleźliby się tacy posłowie. Wielu z nich rozumie, że modernizacja polskiej energetyki jest potrzebna, a w całym miksie energetycznym potrzebujemy i atomu, i wiatru, i słońca. Niestety wydaje się, że dzisiaj, po tym falstarcie opozycji, bardzo trudno będzie zrobić dobry projekt legislacyjny dotyczący wiatraków. Rozmawiałam na ten temat z jednym z Senatorów uświadamiając, że taki projekt to prosta droga do utrzymania wiatrowego status quo w Polsce. Chyba, że takim projektem zajmie się PSL, bo moim zdaniem tylko PSL w nowej koalicji byłby w stanie to zrobić, mając niezbędny przy takich projektach słuch i właściwą wrażliwość społeczną. I będzie wstanie nawiązać dialog z Prawem i Sprawiedliwością.

I da się pogodzić różne sprzeczne interesy polityczno-społeczne wokół tej kwestii?

Tak, pod warunkiem, że uszanuje się dobro Polaków, którzy nie chcą mieszkać zbyt blisko wiatraków oraz zapewni się, że w kontekście inwestycji wiatrakowych nie będzie się wprowadzać mechanizmów wywłaszczeń uzasadnionych celem publicznym. Zapisy z tego projektu – mam nadzieję już ostatecznie pogrzebanego - niosą ryzyko nadużyć. Co innego wywłaszczanie pod autostrady czy linie kolejowe, a co innego w pod farmy wiatrowe.

Słyszeliśmy zapewnienia, że projekt takich wywłaszczeń wcale nie przewidywał.

Tak mówił poseł Budka. I może nawet wyrażał swoje życzenie, ale w ustawie stoi czarno na białym: uznanie inwestycji wiatrowych za cel publiczny, a to zgodnie z prawem jest podstawą dla wywłaszczenia. Nie wiem, co „poeta” miał na myśli w takim razie pisząc to, bo są to zapisy właściwie symetryczne, do tych ze specustawy autostradowej. Jeżeli naprawdę chcemy, żeby tego typu inwestycje pojawiły się w Polsce, to większość sejmowa musi wykonać dwa kroki wstecz i musi przeprowadzić ustawę w trybie rządowym, w którym odbędą się szerokie konsultacje społeczne, gdzie uda się zbudować konsensus, co po takim fatalnym wstępie będzie oczywiście wielokrotnie trudniejsze.

Kryzys w relacjach Polski z Ukrainą

Została pani pełnomocnikiem rządu do spraw odbudowy Ukrainy przez Polskę. Dziś skala napięć między Polską a Ukrainą jest bardzo duża. Z jednej strony mamy kwestie rolne, z drugiej strony spór o przewoźników. Czy to nas nie eliminuje z szans na odbudowę?

Mamy do czynienia z jednej strony z faktami, a z drugiej z emocjami. Fakty są takie, że ponad 600 polskich firm jest na Ukrainie ciągle aktywnych i nie zaprzestało swojej działalności. Wróciłam właśnie ze Stanów Zjednoczonych i kiedy opowiadałam naszym amerykańskim partnerom o tym, że zorganizowaliśmy 10 misji gospodarczych, w czasie których towarzyszyło nam po 15-20 prezesów dużych polskich firm, to Amerykanie przecierali oczy ze zdumienia. Podczas naszej wizyty w USA jedna z ekspertek zajmujących się Ukrainą w amerykańskim think-tanku, powiedziała nam, że miała jechać do Kijowa 3 tygodnie temu, ale ma dwójkę dzieci i z tego powodu boi się tam pojechać. Wielu rozmówców amerykańskich wciąż obawia się wyjazdów na Ukrainę z powodu wojny. Polskie firmy już są beneficjentami sytuacji. Prezes jednej z firm powiedział, że jego obroty z Ukrainą zwiększyły się trzykrotnie w czasie wojny. Cersanit, Barlinek, Maspex to firmy, które notują realne wzrosty.

Chodzi jednak nie tylko o eksport, ale także o budowę fabryk na miejscu. Szeroko rozumiana branża wykończeniowa, drzwi, okna, ceramika sanitarna - firmy z tego segmentu produkcji mówią o wzroście. Widzimy to w danych. Na koniec 2022 roku byliśmy już pierwszym partnerem gospodarczym Ukrainy. Wzrost wzajemnych obrotów handlowych jest trzykrotny, przy czym oczywiście Polska zamyka ten rachunek na plusie. Ten trend się umacnia. Dane mówią same za siebie. Polski eksport towarów na Ukrainę osiągnął 8,108 mld euro (wzrost o 25 proc. do analogicznego okresu 2021). Import z Ukrainy - 3.360 mld euro (o 24.5 proc. mniej). Obroty za 9 miesięcy 2023 roku – ok 11,5 mld euro. A więc saldo dla Polski jest dodatnie na poziomie 4,7 mld euro.

Uważam więc, że to nie jest tylko kwestia obecności na Ukrainie, ale także realnych zysków polskich firm. I druga rzecz, która pozostanie dla nas wyzwaniem - nie mam wątpliwości, że otwarcie procesu negocjacyjnego dla Ukrainy będzie generowało wiele takich problemów, jak te związane z usługami transportowymi czy ze zbożem.

Tylko jakie są nasze atuty, bo na dłuższą metę wydaje, że w porównaniu z firmami niemieckimi czy francuskimi, które są dużo większe, dysponują dużo większym kapitałem, nie mówiąc o relacjach politycznych szanse naszych firm są mniejsze, a nie większe?

Na pewno nie powinniśmy oczekiwać, że polskie firmy podejmą się na Ukrainie czegoś, czego nawet w Polsce nie robią. Elektrowni atomowej w Polsce nie zbuduje polska firma, bo nie mamy takich kompetencji. Ważne, byśmy robili to, w czym jesteśmy mocni. Wachlarz polskich firm, które są obecne na rynku ukraińskim jest reprezentatywny dla polskiej gospodarki, czyli mamy tam np.np. sektor spożywczy, materiały budowlane. Przykłady obecności polskiego biznesu na Ukrainie możemy jeszcze mnożyć. 120 kilometrów drogi w obwodzie lwowskim buduje polska firma MirBud. Budowę sortowni odpadów pod Lwowem realizuje kolejna polska firma Control Process S.A. Polscy inżynierowie nadzorują budowę mostu na granicy ukraińsko-mołdawskiej. Dwa tygodnie temu odwiedziliśmy dwudziestokilkuhektarową, część Kijowa po dawnej fabryce motocykli, na której to terenie powstało technologiczne miasteczko Unity City, zaprojektowane przez polską pracownie architektoniczną APA Wojciechowski. Wojciechowski jest traktowany dziś w Kijowie jako guru urbanistycznych rozwiązań pod tego typu projekty. Mamy zatem z jednej strony realne działania i projekty biznesowe w toku i mamy wielką politykę, która dzieje się na wysokim politycznym C i mamy też spory. Oczywiście każde tego typu napięcie jest niewątpliwie wykorzystywane przez Moskwę po to, żeby atmosferę konfliktu polsko-ukraińskiego podkręcać i podgrzewać, bo to jest w interesie Rosji.

A jak patrzą na to Ukraińcy?

Jestem w stałych relacjach z członkami rządu, także i w tej sprawie, tak samo jak byłam w sprawie zboża. Staram się przekonywać kolegów w Kijowie, żeby tego typu sprawy handlowe nie przesłoniły strategicznych interesów, którym jest doprowadzenie wojny do zwycięskiego dla Ukrainy finału. To przede wszystkim powinno być najwyższą racją stanu dla Ukrainy. Widzimy, że prezydent Biden zwrócił się do Kongresu z prośbą o przyjęcie pakietu wsparcia na kolejny rok dla Ukrainy i został on odrzucony. To czego dzisiaj potrzebuje Ukraina, to nie budowy branży transportowej, tylko dużego i stałego transferu wsparcia militarnego, który pozwoli jej utrzymać linię frontu, a najlepiej odsunąć Rosję jak najdalej to możliwe, Na tym powinniśmy się koncentrować i o tym staram się mówić kolegom w Kijowie. O trudnych kwestiach handlowych będziemy rozmawiać w przyszłości.

Widzi pani receptę na zażegnanie tego sporu?

Będąc w Kijowie tydzień temu rozmawiałam z wicepremierem Kubrakowem, dotyczyło to postulatu, który był formułowany przez kierowców, żeby przywrócić fizyczną kolejkę na wszystkich przejściach granicznych. Wówczas w tej rozmowie pan premier wstępnie się zgodził, uzgodniliśmy, że nazajutrz spotkamy się w szerszym gronie w Warszawie z jego zastępcą ministrem Derkaczem, który będzie wracać z Brukseli. Ta rozmowa potoczyła się już inaczej. Serhij Derkacz powiedział, że wprowadzenie fizycznej kolejki na wszystkich przejściach absolutnie nie jest możliwe. Ostatecznie uzgodniliśmy, że będzie to możliwe na dwóch przejściach, z czego na razie uzyskaliśmy fizyczną kolejkę na nowo otwartym z naszej inicjatywy przejściu dla pustych tirów Dołhobyczów-Uhrynów. Polscy przewoźnicy nie chcą korzystać z sytemu e-kolejki, ponieważ faworyzuje on firmy ukraińskie. W jego efekcie dziś jest tak, że jedna ukraińska ciężarówka może wykonać cztery kursy tygodniowo, a polska pusta ciężarówka musi w tym czasie czekać 14 dni, by przejechać granicę. Nasi transportowcy chcą więcej, chcą powrotu do systemu pozwoleń, czyli do sytuacji sprzed umowy z czerwca 2022 r. Unia Europejska-Ukraina. Sytuacja jest zatem niezwykle trudna.

Nie skończy się jak ze zbożem, gdzie Polska i inne kraje ostatecznie jednostronnie podjęły decyzję o ochronie rynku?

Taki scenariusz wchodzi w grę, gdyż determinacja naszych kierowców jest olbrzymia. Oni się dzisiaj czują bardzo mocni, bo wspierają ich nie tylko firmy z Polski Wschodniej, ale z centralnej i zachodniej. Wskazują, że nie tylko ukraińskie firmy mają przywileje w kolejce, ale również realizują usługi, które są zabronione, czyli robią kabotaż,- transport wewnątrz europejski nie spełniając wymogów prawa europejskiego. W ten sposób zabierają rynek naszym kierowcom, którzy w ostatnich latach musieli bardzo dużo zainwestować w swoje firmy z powodu pakietu mobilności. I to staramy się pokazywać na spokojnie Ukraińcom. Pokazujemy, że wjeżdżają ciężarówki, za którymi można przejechać taczkami i zebrać części, które się z nich wysypują, że nie mają certyfikowanych tachografów. Docierają do nas informacje, że podobno zdarzają się kierowcy posiadający tylko prawo jazdy kategorii B. Tłumaczymy, że doszło do naruszenia zasad działania na jednolitym europejskim rynku. W tym sensie bronimy nie tylko naszej branży, ale unijnych zasad. Możemy pomagać i będziemy pomagać Ukrainie, bo w tym jest nasz strategiczny interes, ale nie możemy tego robić kosztem żadnej branży w Polsce.

Co by pani w takim razie poradziła następcom?

Kierowcy byliby gotowi przerwać blokadę, gdyby pozwolenia zostały przywrócone od pierwszego lutego.

Ale Bruksela mówi nie.

Bruksela mówi nie, bo obowiązująca umowa trwa do końca czerwca. Moim zdaniem na stole mamy dwa rozwiązania. Pierwsze to wyegzekwowanie realnych rekompensat dla polskich kierowców z budżetu wspólnotowego. I mówię o realnych, a nie księgowych, bo wiem, że Komisja Europejska radzi nam: „zapłacicie rekompensaty z waszego budżetu”. Powtarza się tu ta sama historia, co w sprawie kryzysu uchodźczego, czyli Komisja proponuje nam przeksięgowanie pieniędzy, które mamy przyznane w ramach funduszy strukturalnych. Uważam, że gdyby z instrumentu Facility Europe nasi kierowcy otrzymali rekompensaty, to można byłoby ich przekonać do przerwania protestu. Wówczas zaczekalibyśmy do czerwca, a więc do końca obowiązującej teraz umowy i po tym czasie, zdecydowali o przywróceniu systemu pozwoleń. Drugie rozwiązanie nazwałabym „atomowym” czyli wprowadzenie systemu pozwoleń jak najszybciej. Słyszymy, że organizacje na Słowacji i w Rumunii, czy Litwie solidaryzują się z tym protestem. Jest to być może ten moment, kiedy takie rozwiązanie powinno być przyjęte, chociaż oznacza ono oczywiście duże ryzyka po stronie polskiej. Na pewno w tej sprawie trzeba zbudować duży sojusz, jak to miało miejsce w kwietniu tego roku ze zbożem.