Jak Polska gospodarka zdeklasowała niemiecką

Zacznijmy od kluczowych faktów, do których pije potencjalny wyborca AfD. Od 2019 roku:

  • gospodarka Polski urosła o ponad 11 proc.; Polska dostaje z kasy euro o prawie 12 mld euro rocznie więcej niż wpłaca; nastroje Polek i Polaków należą obecnie do najbardziej optymistycznych w Europie;
  • gospodarka Niemiec stanęła w miejscu, a w ostatnim roku skurczyła się; Niemcy wpłacają do kasy euro o ponad 25 mld euro więcej niż otrzymują; nastroje Niemek i Niemców są najbardziej pesymistyczne w Unii.
Reklama

Zanim minister Barbara Nowacka zakaże na dobre (i złe) zadawania prac domowych, wymyśliłem proste zadanie matematyczno-masochistyczne dla polityków i wyborców PiS oraz Konfederacji. Z góry przepraszam, że – wbrew inklinacjom eksministra Czarnka - zamiast do opacznie rozumianej wiary i religii, odwołam się do liczb.

W 2004 roku, w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej:

  • PKB Niemiec wyniosło 2 128 mld euro, a PKB Polski - 205 mld euro (9,6 proc. niemieckiego)
  • PKB na głowę z uwzględnieniem siły nabywczej (PPS) wynosiło w Niemczech 109 proc. średniej unijnej, a w Polsce 47 proc. średniej unijnej (43,1 proc. niemieckiego)
  • przeciętne wynagrodzenie w Niemczech wynosiło 3 304 euro, a w Polsce 2 290 zł – równowartość 501 euro (nominalnie 15 proc. niemieckiego)

W 2015 roku, z końcem którego koalicja PO-PSL po ośmiu latach (w tym globalnym kryzysie gospodarczym 2007-2011) oddała władzę Zjednoczonej Prawicy:

  • PKB Niemiec wyniosło 3 028 mld euro, a PKB Polski - 439 mld euro (14,5 proc. niemieckiego)
  • PKB na głowę (PPS) wynosiło w Niemczech 124 proc. średniej unijnej, a w Polsce - 69 proc. średniej unijnej (55,6 proc. niemieckiego)
  • przeciętne wynagrodzenie w Niemczech wynosiło 3 612 euro, a w Polsce 4 515 zł – równowartość 1 065 euro (nominalnie 29,5 proc. niemieckiego)

W 2023 roku, z końcem którego Zjednoczona Prawica po ośmiu latach (w tym pandemii i kryzysie energetycznym 2022) oddała władzę Koalicji 15 X:

  • PKB Niemiec wyniosło 4 013 mld euro, a PKB Polski - 708 mld euro (17,6 proc. niemieckiego)
  • PKB na głowę (PPS) wynosiło w Niemczech 117 proc. średniej unijnej (czyli realnie spadło), a w Polsce - 83 proc. średniej unijnej (czyli realnie mocno wzrosło do 71 proc. niemieckiego)
  • przeciętne wynagrodzenie w Niemczech wynosiło 4 100 euro, a w Polsce (szacunkowo) 7 500 zł – równowartość 1 724 euro (nominalnie 42 proc. niemieckiego)
  • w grudniu 2023 roku przeciętne wynagrodzenie w Polsce dobiło wedle GUS do 8 033 zł – dało to równowartość 1 850 euro (nominalnie ponad 45 proc. niemieckiego), a w dolarach – ponad 2 000. Pierwszy raz w historii. W 1989 r. nasze przeciętne wynagrodzenie było warte ok. 50 ówczesnych dolarów, w 2004 – 630 USD.

A teraz obiecane ZADANIE. Proszę przy pomocy powyższych danych udowodnić że:

  • Polska straciła na wejściu do Unii Europejskiej
  • Polska straciła na współpracy gospodarczej z Niemcami.

Rozumiem, że religia polityczna nie musi być logiczna, ani też niekoniecznie powinna się opierać na faktach. Politycy PiS z sukcesem przećwiczyli to po katastrofie smoleńskiej; trzymanie się z dala od faktów i ustaleń ekspertów (nie mylić z członkami podkomisji Macierewicza) świetnie sprawdziło się w kolejnych pięciu kampaniach wyborczych, a wyczerpało się dopiero teraz. Ale tak samo maniakalnie, jak politycy próbują podsycać nad Wisłą wojnę plemion, tak publicyści ekonomiczni, jak ja, starają się włączać ludziom myślenie odwołujące się do liczb. Czyli do rzeczywistości – powiedzmy to wprost - niealternatywnej.

Spróbujemy?

Narracja PiS o wiecznie złych Niemcach

Napalmowo-odłamkowymi opiniami płynącymi z rzeczywistości alternatywnej bombardowany jestem (to idealne słowo) po każdym tekście o polskiej gospodarce i polityce. Rzekomo nie dostrzegam „oczywistej prawdy”. Jednocześnie widzę przecież, że dominująca w tej alternatywnej rzeczywistości ponura opowieść prezesa PiS, wedle której – w wyniku pomyłki lub perfidii 12 milionów idiotów i zdrajców – Polsce grozi utrata niepodległości, premier Donald Tusk awansował z „niemieckiego agenta” na „führera” („Hitlera”), Bartłomiej Sienkiewicz jest Goebbelsem, a Adam Bodnar szefem gestapo torturującym ikonicznych patriotów, tumani i przestrasza już nawet doświadczonych polityków Zjednoczonej Prawicy.

Wśród moich znajomych z PiS wrze. Część samorządowców zastanawia się nerwowo, jak tu zrzucić szyld PiS, bo doszli do wniosku, że przy obecnej narracji stał się on gwarancją porażki w wyborach, zwłaszcza samorządowych i zwłaszcza tam, gdzie dotąd Zjednoczona Prawica miała niewielką przewagę.

Jarosław Kaczyński opowiada nam o Polsce i świecie, jakby cały czas trwała II wojna światowa i wszyscy w Europie i na całej Ziemi kierowali się tymi samymi wartościami i zasadami, co w pierwszej połowie XX wieku. Zwłaszcza Niemcy. Wedle narracji prezesa PiS, adresowanej do milionów zwolenników PiS (i Konfederacji; bo reszta tego nigdy nie kupi), nasi najwięksi sąsiedzi zrzucili imperialistyczny mundur pruskiego żołdaka, by założyć równie imperialistyczny garnitur teutońskiego biznesmena-euroentuzjasty.

Wygląda to tak:

  • nie wjeżdżają nam do Polski czołgiem, tylko Lidlem (dotowanym przez UE);
  • nie szukają w Polsce lebensraumu dla swoich hord (bo się starzeją i wymierają) tylko rąk i mózgów do pracy: obecnie brakuje im 1,5 mln pracowników, a do połowy wieku deficyt ma urosnąć do… 7 mln;
  • nie budują nad Wisłą w sposób grabieżczy obozów koncentracyjnych i zagłady, tylko inwestują miliardy w fabryki, tworząc w nich lepsze warunki pracy niż te, które wcześniej były normą w Polsce;
  • nie zatrudniają niewolników w fabrykach wybudowanych na polskiej ziemi, tylko kuszą polskich fachowców i specjalistów wynagrodzeniami i benefitami lepszymi niż te oferowane przez większość przedsiębiorców polskich;
  • nie ściągają do Niemiec robotników przymusowych, tylko fachowców i specjalistów, w tym pracowników opieki, którym płacą na tyle solidnie, że ok. 300 tys. Polek i Polaków opiekuje się germańskimi seniorami;
  • nie ogałacają polskich obywateli ze wszystkiego, co cenne, czyniąc z nich nędzarzy, lecz importują z Polski najwięcej towarów spośród wszystkich krajów Europy i świata; OK, lwia część tych zakupów pochodzi z ich fabryk działających w Polsce, ale w dużym stopniu przyczyniają się one do wzrostu polskiego PKB oraz przynoszą wpływy z różnego typu podatków; wedle szacunków Polskiego Instytutu Ekonomicznego – wymiana handlowa z Niemcami finansuje jakieś 1,5 mln miejsc pracy w Polsce;
  • nie chcą uczynić z Polek i Polaków niepiśmiennych niewolników, tylko wpłacają najwięcej do budżetu UE, w tym do funduszy edukacyjnych i społecznych, których celem jest ciągłe podnoszenie kwalifikacji Polek i Polaków; przeciętny mieszkaniec Polski jest dziś (formalnie) lepiej wykształcony od przeciętnego mieszkańca Niemiec (dotyczy to zwłaszcza kobiet) – jeszcze dwie dekady temu było odwrotnie.

Politycy Zjednoczonej Prawicy z Jarosławem Kaczyńskim starają się od lat przekonać Polki i Polaków, że to wszystko – „wbrew licznym pozorom” - nie oznacza żadnej zmiany w postepowaniu Niemców. Oprawcy naszych dziadków nie robią nam żadnej łaski, ani tym bardziej nie próbują się zrehabilitować za wymordowanie nam niemal całej inteligencji, grabież dorobku pokoleń i zrównanie z ziemią Warszawy, tylko przekuli stary pruski imperializm w nową formę – zgodnie z zasadą, że kto ma władzę ekonomiczną, ten ma i polityczną. Ostatecznym celem (rozwiązaniem?) ma być odebranie Polsce suwerenności i niepodległości przez organy Unii Europejskiej - zdominowane przez Niemców kolaborujących z zawsze zdradzieckimi Francuzami. Co było do udowodnienia.

Oczywiście wszystkim, którzy nie poruszają się w alternatywnej rzeczywistości, każdy element wnioskowania prezesa PiS musi przypominać jako żywo argumentację sowieckich naukowców w sprawie muchy, która rzekomo ogłuchła, bo po wyrwaniu wszystkich odnóży nie reagowała na komendę „Mucha, idi!”. Nic tu nie trzyma się kupy – z wyjątkiem owej muchy. Ale mierzymy się tutaj, jak wspomniałem, z religią polityczną. Jaki jest jej wyborczy potencjał? Czy PiS ma szansę dzięki tej narracji odzyskać władzę w Polsce?

Wilders, Meloni, Le Pen, Kaczyński – nowa wspólnota?

Teoretycznie „suwerennościowa” narracja PiS doskonale wpisuje się w podobne opowieści, na których opiera się strategia ugrupowań populistycznych w całej Europie (oraz w Stanach, Kanadzie i Australii). Te ugrupowania odniosły już szereg sukcesów i (zważywszy sondaże) szykują się do kolejnych. W wielu krajach odbędą się w tym roku wybory parlamentarne lub prezydenckie i eksperci wróżą spore zmiany geopolitycznych wektorów. Największa i najbardziej brzemienna w skutki może nastąpić w USA. Najludniejszym krajem świata – Indiami – już dziś rządzą nacjonalistyczno-religijni populiści.

We Francji ekipa Macrona zbiera cięgi, a populistyczna prawica szykuje się do przejęcia władzy. W Niemczech słabnący od lewa do prawa prounijni demokraci próbują utworzyć „kordon sanitarny” wokół AfD, ale nawarstwienie problemów zdaje się przekraczać możliwości ekipy kanclerza Olofa Scholza. Największym jest stagnacja gospodarcza - protesty różnych grup (ostatnio rolników) są jej pochodną.

Populiści pod każdą długością i szerokością geograficzną, także w Europie – mimo jej tragicznych doświadczeń – sięgają po niezawodny od zarania dziejów wizerunek OBCEGO. Dzisiaj jest to imigrant z Bliskiego Wschodu i Afryki. Ta strategia, z powodu licznych błędów popełnionych w większości krajów zachodnich, ale też za sprawą cynizmu części klasy politycznej oraz procesów demograficznych, klimatycznych i postkolonialnych konwulsji, wciąż działa. Powstrzymanie imigracji z „niepożądanych części świata” stało się głównym tematem kampanii wyborczych w wielu krajach. „Obcy” - tak samo, jak prawie 100 lat temu w ogarniętej kryzysem Republice Weimarskiej – są w tej narracji winni wszystkiego: od kłopotów gospodarczych przez kryzys rodziny po obniżony poziom bezpieczeństwa.

Politycy PiS też próbowali grać tą kartą – postawili na nią w ostatnich wyborach naprawdę wiele (bo paliwo 500 plus przestało grzać). Ten przekaz chwytał, ale ostatecznie NIE CHWYCIŁ przede wszystkim z powodu wybuchu afery wizowej, która zlała się w logiczną całość z innymi grzechami władzy. Wyszło na jaw, że ci, którzy najwięcej krzyczą o zagrożeniu imigracją, ściągnęli do Polski rekordową w dziejach liczbę imigrantów – w dodatku bogacąc się na tym. To była – wbrew lekceważącym wypowiedziom rządzących - totalna kompromitacja, której rozmiary będzie teraz, zapewne z brutalną lubością, badać jedna z sejmowych komisji śledczych oraz odbita z rąk ziobrystów prokuratura.

Wiadomo, że PiS musiał w środku kampanii wyborczej do parlamentu zmodyfikować narrację – i postawił na starego sprawdzonego wroga, czyli Niemców. W zamierzeniu prezesa PiS i jego spindoktorów, mieliśmy się wszyscy cofnąć do czasów zaborów i początku II wojny światowej, w której Niemcy dogadują się z odwiecznymi przyjaciółmi - Rosjanami – żeby przy bierności reszty Europy (i wsparciu wrednych Francuzów) zrealizować swój najbardziej szatański plan: unicestwienia Polski. Tę narrację podchwycili nieliczni w PiS intelektualiści. Zdzisław Krasnodębski, europoseł tej partii od dwóch kadencji, profesor socjologii, absolwent Ruhr-Universität w Bochum doskonale pamiętający czasy komunizmu (doktorat zrobił na UW, podobnie jak Jarosław Kaczyński, w czasach PRL-u), stwierdził w należącej pośrednio do polityków PiS Telewizji Republika, że „zagrożenie dla naszej suwerenności ze strony Zachodu jest większe niż ze strony Wschodu”.

Pytani o spełnienie przez Polskę wymogów Komisji Europejskiej w obszarze praworządności – w celu odblokowania środków z Krajowego Planu Odbudowy – politycy PiS powtarzają, że suwerenność jest ważniejsza od pieniędzy. Jarosław Kaczyński mówił podczas spotkań z wyborcami, że „niepodległości warto bronić nawet kosztem obniżenia poziomu życia”. W alternatywnym świecie PiS, w którym nieodrodne dzieci Hitlera są sojusznikami nieodrodnych dzieci Stalina, a wybory parlamentarne w Polsce odbywają się w przeddzień Września (choć 15 października), trudno było temu nie przyklasnąć. Jarosław Kaczyński przy pomocy wszystkich dostępnych środków, w tym służalczych mediów publicznych, wskazał Tuska i jego formację jako „obóz zdrady” dowodzony przez „agenta Niemiec”. Prezesowi najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że – wyrokiem Polek i Polaków (bo to był w szerszym sensie WYROK) – Tusk zostanie premierem. A stało się tak, ponieważ zdecydowana większość wyborców słysząc wojenną opowieść Kaczyńskiego – puka się w głowy.

W ich niealternatywnej rzeczywistości dominuje zupełnie inna narracja o Europie. To opowieść o tym, że narody, które przez wiele stuleci toczyły ze sobą krwawe i wyniszczające wojny, po ostatniej hekatombie (nie mylić z „hatakumbą” Patryka Jakiego) postawiły na ścisłą współpracę i dzięki temu stworzyły krainę pokoju i dobrobytu w skali niespotykanej w dziejach Ziemi i w jakimkolwiek innym zakątku globu; mimo wielkiego bogactwa i o wiele szybszego wzrostu PKB w USA niż w UE, poziom i jakość życia przeciętnego Amerykanina mocno odstaje od średniej unijnej z uwagi na ogromne nierówności.

Większość Polek i Polaków patrzy na Europę i świat właśnie w ten sposób. W dodatku utożsamia Zachód z fundamentalnymi wartościami. W 2009 roku Jerzy Buzek, były polski premier, jako pierwszy polityk z dawnego bloku sowieckiego objął funkcję przewodniczącego Europarlamentu i z pierwszą wizytą przyjechał do Oświęcimia - wraz ze swoim poprzednikiem, Niemcem Hans-Gertem Pötteringiem. Mówił z naciskiem, że ta wizyta ma wagę symbolu i powinna mieć moc memento: Unia Europejska zrodziła się bowiem z głębokiej refleksji Europejczyków nad Auschwitz. Przyjaźń, solidarność, współpraca, wierność wspólnym wartościom, praworządność, przestrzeganie i krzewienie praw człowieka i zasad demokracji – to nasza humanistyczna odpowiedź na zbrodnię niemieckich nazistów i ich akolitów. Nasze filozoficzne i moralne, a zarazem realne i praktyczne „NIGDY WIĘCEJ”.

Kaczyński twierdzi, że tego wszystkiego nie ma i nie było. Że świat jest dokładnie taki, jak we Wrześniu 1939 – tylko nieco pokolorowany. W Europie jego wizję świata i mechanizmów międzynarodowej polityki podziela dziś w pełni tak naprawdę tylko Władimir Putin, bo nawet nie cynicznie pogrywający z Unią Viktor Orban. Nie podziela jej większość będących u władzy lub współrządzących różnymi krajami populistów – ich narracja jest wprawdzie skoncentrowana na tamowaniu fali imigracji i silnie odwołuje się do narodowej tożsamości, ale generalnie nie podważa zasad i wartości, na których opiera się od połowy XX wieku ład na Zachodzie. Posłuchajcie, co mówi i czyni premier Włoch Giorgia Meloni.

Nie znaczy to, że politycy myślący tak, jak Kaczyński, na Zachodzie nie istnieją. W tych niespokojnych czasach będzie ich pewnie przybywać. Nie tylko z powodu nawarstwiających się problemów gospodarczych (Niemcy i resztę Europy wyniszcza kryzys demograficzny i brak ludzi do pracy) i utrzymującego się naporu imigrantów, ale też dlatego, że populacja obywateli Europy, którzy osobiście lub poprzez doświadczenie najbliższych przekonali się, iż na „wojence” wcale nie jest „ładnie”, z naturalnych przyczyn topnieje. Jeszcze kilkanaście lat temu w obchodach wyzwolenia Auschwitz uczestniczyło setki byłych więźniów. Podczas ostatniej, 79., rocznicy – było ich dwadzieścioro. Oni WIEDZĄ, co się wydarzyło. Nam pozostaje tylko pamięć oparta na ich opowieściach oraz dokumentach, lekturach, filmach.

Polska jest ostatnim miejscem, w którym wolno by – i warto – było tą pamięcią grać. Kaczyński to robi. Czy dlatego, że wierzy w tę swoją dystopijną XX-wieczną wizję świata, czy też z cynicznego wyrachowania – by mieć jedyną rzecz, którą kocha: władzę? Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Bardziej interesują mnie konsekwencje zapalczywego trzymania się tej kłamliwej narracji i otwartej nienawiści nie tylko wobec Niemców, ale też większości Polek i Polaków. Konsekwencje dla Polski i nas wszystkich.

Owszem, odklejeni od rzeczywistości populiści muszą się czasem zmierzyć z niealternatywną rzeczywistością – jak teraz PiS. Wielu wzięło popcorn i colę i przygląda się niemocy „zbawcy” z niemałą satysfakcją twierdząc (zapewne słusznie), że „im więcej agresywnych wynurzeń prezesa, tym większy będzie rozmiar klęski PiS”. Nie można jednak zapomnieć, że przy pomocy spiskowych teorii, jątrzących narracji, nienawistnych haseł, podziałów pogłębianych tylko po to, by wygrać za wszelką cenę – populistyczni nacjonaliści mogą współtworzyć rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Mimo ze jestem niepoprawnym optymistą, jako politolog potrafię sobie wyobrazić scenariusz, w którym Ameryką rządzi Trump, Francją - Jordan Bardella lub Éric Zemmour, Hiszpanią – frankista Santiago Abascal, Holandią – Geert Wilders, a Belgia rozpada się na dwa państwa kierowane przez nacjonalistów. Fundamentalne dla nas pytanie brzmi: czy w interesie Polski jest wspieranie tego typu tendencji i bratanie się czołowych polityków z liderami tego typu ugrupowań.

Zadam to pytanie inaczej: czy w naszym wspólnym interesie jest, by Polska została sama?

Podstawową cechą wszystkich nacjonalistycznych populistów jest – co oczywiste – narodowy egoizm. Tak samo jak Kaczyński ma gdzieś marzenia Basków i problemy Walonów, tak tamtejsi nacjonaliści mają w poważaniu los Polski i Polaków. Wilders ścigał imigrantów znad Wisły („Polaczków”) tak jak wszystkich innych, gwałtownie sprzeciwiając się ich napływowi. Le Pen po aneksji Krymu przez Rosję spotkała się w Moskwie z przewodniczącym Dumy i poparła forsowany przez Rosję postulat tzw. federalizacji Ukrainy. Jej fundamentalnym pomysłem na „skuteczną obronę wartości chrześcijańskich w dziedzictwie europejskim” było „utworzenie osi Paryż-Berlin-Moskwa” i ścisła współpraca z Władimirem Putinem. Ta koncepcja ma, wbrew pozorom, we Francji niemało zwolenników, zwłaszcza że tamtejszy rolnik przegrywa konkurencję z polskim, a teraz jeszcze z ukraińskim. W imię czego? Dla pouczeń Patryka Jakiego, że „to my nauczyliśmy Francuzów jeść widelcem”?

A jeśli Niemcy naprawdę zostaną egoistami, jak kiedyś?

Europa mierzy się dziś z zupełnie innymi problemami niż 20, a co dopiero – 80 lat temu. W takiej Europie odgrywanie roli WIECZNEJ OFIARY, która ma pretensje do wszystkich (ech, to nieustające głośne, a żenujące i całkowicie bezużyteczne pokrzykiwanie europosłów PiS w PE!), tylko nie do siebie, jest całkowicie fałszywa i do niczego nie prowadzi.

Polityczny darwinizm

Przez stulecia polityka państw na Starym Kontynencie opierała się na darwinowskiej zasadzie dominacji silniejszego. W 1945 r. w Jałcie obowiązywał ten sam paradygmat, co wcześniej w podobnych traktatach: Jeśli nie jesteś na liście gości, to znaczy, że jesteś w menu. Zgodnie z nim Zachód "sprzedał" nie tylko Polskę, ale pół Europy. Pytanie – jaki miał wtedy wybór? Pytam z punktu widzenia interesów Anglika, Amerykanina, Francuza.

Jedna narracja głosi, że znaleźliśmy się wtedy w menu z powodu zdrady Zachodu, a druga – odwołująca się do kazań Piotra Skargi oraz obserwacji Żeromskiego, Gombrowicza, Konwickiego czy Mrożka - przywołuje okoliczność, że nasi sarmaccy przodkowie, tworząc na tym jakże rozległym i żyznym obszarze Europy dysfunkcjonalną oligarchię przynoszącą korzyści patologicznie wąskiej grupie, a całej reszcie nędzę, przeputali naszą przyszłość. Utopili w okowicie, pańszczyźnie, kłótniach i liberum veto.

Szczęśliwie dla nas Zachodnia Europa poukładała się po wojnie na całkiem innych zasadach, odrzucając darwinizm – czyli także wojnę. Szczęśliwie dla nas na sztandarach UE znalazł się zestaw wymienionych wyżej wartości. Szczęśliwie dla nas staliśmy się i jesteśmy częścią tej wspólnoty. Choć… słowo „szczęśliwie” nie jest tu do końca trafne – wszakże całe pokolenia przodków i wielu z naszych współczesnych mocno się napracowało, byśmy się znaleźli tu, gdzie jesteśmy. Jeśli staliśmy się na powrót podmiotem dziejów – to dlatego, że należymy do wspólnoty Zachodu. Że nie próbowaliśmy się stać czymś, czym w pewnym momencie próbowała - z wiadomym skutkiem - być Ukraina. A co usilnie próbuje z nas zrobić prezes PiS.

Absolutnie kluczowe znaczenie dla naszego bezpieczeństwa i dobrobytu ma wzmacnianie europejskiej wspólnoty i wartości, na których się ona od początku opiera. Fundamentalną rolę odgrywa tu zdrowa partnerska współpraca z Niemcami. Każdy, kto choć trochę ogarnia ekonomię, wie, że katar w gospodarce nad Renem może skutkować grypą w Polsce i zapaleniem płuc w Czechach i Słowacji (bo te są od Niemiec bardziej gospodarczo uzależnione). Na razie Niemcy dostali zadyszki – i my też mamy zadyszkę (wzrost PKB w 2023 o marne 0,2 proc.), u naszych południowych sąsiadów jest jeszcze gorzej.

Mówimy tu o bezpośredniej zależności gospodarczej, ale nawet gdyby jakimś cudem udało nam się w od niej w najbliższych latach uwolnić, pozostaje druga żywotna dla nas kwestia, związana z polityką międzynarodową (w tym unijną) i wewnętrzną naszego najpotężniejszego sąsiada. Przedłużające się problemy gospodarcze w Niemczech wzmacniają populistów, notowania AfD przebiły w sondażach 20 proc. i są wyższe niż rządzących socjaldemokratów. „Nawet jeśli niemiecka skrajna prawica zostanie otoczona kordonem sanitarnym przez pozostałe ugrupowania, to politycy i tak będą chcieli łowić w jej elektoracie, co skłoni ich do przyjęcia przynajmniej niektórych postulatów. Może się więc okazać, że Niemcy niedługo nie będą już tak przyjaźni wobec Polski” – zauważył przed tygodniem na łamach „DGP” Piotr Wójcik.

W tym samym wydaniu naszej gazety ekonomista Marcin Piątkowski, autor książki „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość”, radził, co musimy zrobić, by Polska nie wpadła w koleiny Hiszpanii (która też do pewnego momentu goniła średnią unijną, a potem popadła w marazm), a poszli raczej drogą Holandii (która wyprzedziła Niemcy): „Proponuję pięć kierunków polityki gospodarczej: instytucje, inwestycje, innowacje, imigrację i inkluzywność”. Paradoksem PiS jest to, że zaczynał swe rządy jako najbardziej inkluzywne społecznie – bo nastawione na wspieranie najsłabszych - ugrupowanie w dziejach III RP, a skończył jako całkowite zaprzeczenie tej inkluzywności (bo nie wystarczą gotówkowe transfery socjalne). Zaniedbał przy tym inwestycje (najniższy poziom w XXI w.) i innowacje (Polska jest na szarym końcu UE), instytucje państwa zniszczył (podporządkowując interesom partii), a imigracją nieczysto grał w wyborach.

Zamiast tego zaczął snuć opowieść o „starych złych Niemcach”, w którą wierzą już tylko najwierniejsi. Zresztą – o paradoksie – jeżdżący na co dzień niemieckimi samochodami oraz używający niemieckich sprzętów i artykułów chemicznych jako „najlepszych na świecie”…

Pytanie brzmi: A co, jeśli Niemcy naprawdę staliby się egoistami, jak kiedyś? W najczarniejszym scenariuszu władzę za Odrą mogą zdobyć ugrupowania niechętne Polsce i wrogie Unii, a zarazem – podobnie jak znaczna część PiS – zaprzeczające wpływowi człowieka na zmiany klimatu i broniące paliw kopalnych. Ich politycy już dziś zadają pytanie, dlaczego Niemcy zrezygnowały z tanich rosyjskich surowców. A coraz większa część Niemców uważa, że właśnie to – obok unijnego Zielonego Ładu – jest powodem stagnacji gospodarczej i obniżenia poziomu życia milionów obywateli. Putin na to: nie ma problemu, w każdej chwili możemy przywrócić wymianę handlową, wystarczy, że przestaniecie głupio wspierać rosyjską Ukrainę i dogadacie się z nami, co robić z pogrążającą się w chaosie Polską; mediatorem w rozmowach gospodarczych wcale nie musiałby być populista, a np. były socjaldemokratyczny kanclerz Gerhard Schröder, w latach 2017–2022 szef rady dyrektorów w Rosniefcie.

Przywykliśmy wierzyć, że ziszczenie tego czarnego scenariusza jest niemożliwe. A właściwie dlaczego? Jarosław Kaczyński opowiada ją już dziś, jakby to była rzeczywistość. W przemówieniach przywołuje już nawet nazwisko Hitlera. Straszy bombardowaniem Kielc.

Polski dramat polega na tym, że to, co z uporem mówi i czyni Kaczyński, faktycznie pomaga wywołać z grobu najgorsze europejskie demony.