Z kręgów dobrze poinformowanych słyszymy, że prof. Maciej Duszczyk, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji odpowiedzialny za stworzenie Strategii Migracyjnej Polski na lata 2025-2030, ma już właściwie gotowy projekt i skieruje go na dniach pod obrady Międzyresortowego Zespołu ds. Migracji, a następnie do konsultacji społecznych. Finalną wersją „kompleksowej, odpowiedzialnej i bezpiecznej strategii migracyjnej Polski” rząd ma się zająć jeszcze przed tegorocznymi świętami Bożego Narodzenia, a w pierwszej połowie 2025 r. będą procedowane akty prawne oparte na tym arcyważnym dokumencie. Chodzi m.in. o nową ustawę o cudzoziemcach, przystającą do obecnych realiów, a zarazem odpowiadająca na wyzwania przyszłości.
Imigranci w Polsce: realne potrzeby gospodarki kontra populistyczna gra na emocjach
Podstawowym wyzwaniem Polski – i innych krajów Unii Europejskiej - jest permanentny kryzys urodzeń i szybkie starzenie się. Europa demograficznie zwija się i dla dalszego rozwoju, albo choćby utrzymania poziomu życia, potrzebuje stałego napływu świeżej krwi. Głównym zmartwieniem rządów jest to, że z różnych powodów ów napływ wymknął się w ostatnich latach spod kontroli.
Każde państwo marzy o magicznym kurku, pozwalającym regulować migrację w ten sposób, by granice kraju przekraczali wyłącznie zdrowi, uczciwi i pracowici ludzie w wieku produkcyjnym, o kompetencjach pożądanych na danym rynku pracy, a w dodatku sympatyczni i szybko dostosowujący się do lokalnych wymogów cywilizacyjnych i kulturowych. Wobec rozlicznych problemów z multi-kulti, wynikających z utopijnych założeń i praktyk liberalnej demokracji i państwa opiekuńczego, coraz częstsze jest też oczekiwanie, że migranci chcący pozostać u nas na dłużej, a zwłaszcza na zawsze, przejmą nasze obyczaje i zasady, czyli totalnie się zasymilują. Taki postulat przestał być już wstydliwym tabu pobrzmiewającym na marginesie polityki, w kręgach skrajnej prawicy. Rozmawiają o nim otwarcie przedstawiciele europejskiego centrum, a nawet lewicy. Panuje w Unii dość powszechna zgoda w dwóch kwestiach:
- cudzoziemcy powinni w pełni respektować europejskie wartości i normy
- żaden kraj nie powinien pozwalać na tworzenie narodowych i kulturowych gett, bo to niesie za sobą niepokojące skutki – zarówno w sferze gospodarczej, jak i społecznej.
Mamy więc z jednej strony do czynienia z radykalizacją poglądów europejskich społeczeństw na migrację i narastającą niechęcią sporej grupy obywateli wobec przybyszy z niektórych zakątków globu, a z drugiej – z obiektywnym starzeniem się i demograficznym zwijaniem się społeczeństw krajów europejskich, co – wedle ekspertów i kręgów gospodarczych - grozi regresem ekonomicznym, a finalnie – katastrofą cywilizacyjną. Olof Scholz, kanclerz Niemiec, powiedział w minionym tygodniu coś, czemu trudno zaprzeczyć: Nie ma na świecie kraju, który potrafi się rozwijać w realiach kurczących się zasobów siły roboczej.
Algorytmy AI i roboty nas (zapewne) zbawią. Ale nie tak szybko
Przeciwnicy migracji odpowiadają zwykle, że żyjemy w czasach cyfrowej rewolucji, która całkowicie zmienia reguły gry: dzięki automatyzacji, robotyzacji i algorytmom można utrzymać, albo nawet zwiększać produktywność istniejących zasobów pracy oraz dynamikę wzrostu gospodarczego. Choć się liczebnie zwijamy i starzejemy, nie potrzebujemy migrantów, lecz robotów i AI. Eksperci odpowiadają na to: być może. I zastrzegają, że owa „cyfrowa rewolucja” to tak naprawdę ewolucja, czyli proces zachodzący najpierw w naszych głowach, potem w niektórych firmach i dopiero w realnej gospodarce. To trochę tak, jak z wynalezieniem traktora: konie mechaniczne były od początku wydajniejsze od koni owsożernych, ale nie sprawiło to, że nagle wszyscy rolnicy przestali wykorzystywać kopytne. Zmiana dokonywała się właściwie przez całe XX stulecie. Nawet, jeśli ta obecna (na co wiele wskazuje) przebiegnie znacznie szybciej, to na pewno nie z dnia na dzień.
To problem zwłaszcza w Polsce, która jest z jednej strony silnym ośrodkiem przemysłowym (i to bardzo dobrze), a z drugiej – z wielu przyczyn, głównie tej, że po upadku komuny staliśmy się dla naszych zachodnich partnerów czymś na kształt neokolonii z wyjątkowo tanią siłą roboczą – rozwinęły się nad Wisłą branże wymagające z natury więcej pracy ludzkiej, trudniej poddające się automatyzacji i robotyzacji. W drugiej połowie XX i na początku XXI wieku bogate kraje wypchnęły najbardziej niewdzięczne, pracochłonne i szkodliwe przemysły do Chin i innych odległych rejonów świata, a znaczną część pozostałej działalności wytwórczej ulokowały właśnie w Polsce i innych krajach postkomunistycznej Europy. Ze wskaźnikiem robotyzacji 13 razy mniejszym niż w Korei Południowej i pięć razy mniejszym niż w Niemczech, bądź Szwecji, nasza gospodarka jest wciąż w ogromnej mierze uzależniona od dostępu do względnie tanich rąk i mózgów do pracy.
Punktowa zmiana tego stanu rzeczy rozpoczęła się wprawdzie kilka lat temu, ale dalszy postęp wymaga ogromnych nakładów finansowych, a przede wszystkim mądrychinwestycji społecznych – w edukację, naukę, kapitał kulturowy. Bo w istocie chodzi o zmianę myślenia na skalę masową. Tymczasem – tu i teraz – my w niektórych branżach wciąż opieramy swe przewagi konkurencyjne na mrówczej pracy wspieranych maszynami manufaktur wyjętych jakby żywcem z pierwszej, góra drugiej rewolucji przemysłowej. I właśnie teraz te przewagi tracimy z uwagi na lawinowy wzrost kosztów pracy.
Polski robotnik – słusznie – chce zarabiać godnie, czyli w okolicach średniej krajowej. To minimum 2 tys. euro. Dokładnie dziesięć razy więcej od kwoty, jaką zadowalali się nasi robotnicy 20 lat temu, gdy wchodziliśmy do Unii. Przedsiębiorcy są tym oczekiwaniem wyraźnie przerażeni. Wzrost kosztów pracy, w tym wynagrodzeń, wskazują jako jedno z głównych zagrożeń dla swych biznesów. Chcieliby przyhamowania wzrostu płacy minimalnej, które przekroczyła w tym roku 1000 euro. Ale – powiedzmy sobie jasno – jest to oczekiwanie bez sensu. Za niespełna trzy miesiące płaca minimalna i tak wzrośnie do 4.666 zł brutto (30,50 zł za godzinę), czyli – przy silnym złotym – do prawie 1100 euro i ponad 1200 dolarów. Nie jest przy tym tajemnicą, że w większości ośrodków przemysłowych pracodawcy muszą płacić znacznie więcej nie tylko specjalistom i kadrze menedżerskiej, ale i szeregowym robotnikom. Inaczej nikogo nie znajdą. Kłania się demografia.
To wszystko sprawia, że europejscy pracodawcy chcieliby importować możliwie wielu pracowników z tych rejonów globu, w których polska płaca minimalna to majątek. Przede wszystkim z Dalekiego Wschodu. Część prognoz w Niemczech zakłada, że przywrócenie tamtejszej gospodarki na tory szybkiego rozwoju (a więc powyżej 2 proc. rocznie, a nie 0,2 proc. jak teraz, czy minus 0,3 jak w 2023 r.) wymagałoby importu minimum 1 mln odpowiednich NOWYCH pracowników rocznie.
Kto zrealizuje w Polsce KPO? Polaków szybko ubywa. „Bez cudzoziemców nie damy rady”
Polscy pracodawcy – adekwatnie do rozmiaru kraju i gospodarki – postulują wpuszczanie na polski rynek minimum 200 tys. nowych pracowników rocznie. Konfederacja Lewiatan, która od kilku lat wzywa do poważnej ogólnonarodowej debaty nad długofalową polityką migracyjną i integracyjną, szacuje potrzeby polskiej gospodarki na 200 - 400 tysięcy nowych pracowników z zagranicy co roku; to – w jej opinii - warunek utrzymania tempa rozwoju gospodarczego oraz zapewnienia bytu systemowi ubezpieczeń społecznych (składki płaci już 1,2 mln cudzoziemców – 100 razy więcej niż w chwili wejścia Polski do UE).
Personnel Service zwraca uwagę, że w ostatniej dekadzie przed katastrofą na rynku pracy uratowali nas Ukraińcy, którzy po prostu spadli nam z nieba – a precyzyjniej: ze zgotowanego im przez Rosjan piekła. Dziś coraz chętniej zasilają jednak rynki innych krajów, jak Niemcy, Szwecja, Dania, Finlandia oraz Wielka Brytania i Kanada (stworzono tam wiele ułatwień dla przybyszy z walczącego kraju). I z kilku milionów (potencjalnych) pracowników zrobiło nam się nieco ponad 700 tys. legalnie plus może drugie tyle na czarno.
Eksperci agencji EWL Group szacują, że dla osiągnięcia wzrostu PKB powyżej 2 proc. potrzebujemy minimum 500 tys. dodatkowych pracowników zagranicznych rocznie. W ich opinii, nowa polityka migracyjna Polski musi zmierzać do opanowania chaosu prawnego i wypracowania jednolitego stanowiska w tej palącej kwestii. Cel powinien być dla wszystkich oczywisty: zatrzymać w Polsce cudzoziemców zmierzających do pracy na Zachód oraz otworzyć się na zatrudnienie osób spoza Europy, których legalizacja pobytu i zatrudnienia w Polsce jest nadal bardzo skomplikowana.
Gremi Personal zwraca uwagę, że cudzoziemcy stanowią jedynie 7proc. pracowników w Polsce, podczas gdy w sąsiednich Niemczech - 19 proc. Trzeba przy tym pamiętać, że niemiecka gospodarka jest kilka razy bardziej zrobotyzowania i zautomatyzowana niż Polska, potrzebuje więc relatywnie mniej ludzi niż my… „Polska potrzebuje znacznie więcej migrantów zarobkowych, a kluczowe pytanie powinno brzmieć: „czy przyjeżdżający są gotowi do pracy”, a nie „czy powinniśmy wydawać im wizy”. Zamiast skupiać się na ograniczeniach, powinniśmy przyjąć strategię migracyjną, która wspiera rozwój gospodarczy i odpowiada na potrzeby rynku pracy w obliczu nadchodzących inwestycji- chociażby z KPO i rozwoju gospodarczego, który wygeneruje, a nie ograniczać wydawanie wiz” – przekonuje Yuriy Grygorenko, główny analityk Gremi Personal.
Pracodawcy podkreślają, że przy rekordowo niskim bezrobociu (rejestrowane poniżej 5 proc., BAEL w granicach 2,7 proc.) i dynamice wzrostu płac dwukrotnie przebijającej poziom inflacji, rząd zdecydował się na uszczelnienie systemu wizowego i zwiększenie barier w dostępie do polskiego rynku (np. poprzez wprowadzenie wiz dla obywateli Kolumbii). Totalnie wbrew oczekiwaniom biznesu i na przekór interesom ekonomicznym kraju, doprowadziło to do zmniejszenia liczby wydanych wiz o 30 procent. Jest to silnie odczuwalne na rynku pracy (choć wypada przyznać, że nie wszyscy migranci w ostatnich latach zdobywali wizy w celu podjęcia pracy w Polsce). Rodzi to obawy, że Strategia Migracyjna 2025-2030 skupi się na ograniczeniach, a nie ułatwieniach w zatrudnianiu cudzoziemców. Zwłaszcza, że środowiska oczekujące barier i restrykcji rosną w siłę w całej Europie, także w Polsce.
Z ustaleń Forsal.pl wynika, że kluczowa ankieta przygotowana w lutym tego roku przez MSWiA we współpracy z naukowcami z Komitetu Badań nad Migracjami PAN, delikatnie mówiąc – nie spełniła swojej roli. W założeniu miała wiosną trafić do szerokiego grona („kilkunastu tysięcy”) podmiotów mających do czynienia z cudzoziemskimi pracownikami: pracodawców, urzędów pracy, samorządów, związków zawodowych… Ich odpowiedzi oraz opinie z paneli ekspertów w ośmiu badanych przez PAN obszarach (m.in. szkolnictwo, integracja, rynek pracy, repatriacja, uzyskiwanie obywatelstwa) miały się stać podstawą do opracowania projektu Strategii. Jak jednak słyszymy, wypełnione ankiety odesłały głównie pośredniaki, a rezonans ze strony biznesu był mizerny. Wśród przedsiębiorców krążyła plotka, że nie ma sensu wypełniać tej ankiety, bo… resort ma już gotową strategię, a rząd i tak zrobi, co chce. Albo raczej – co będzie musiał w obecnej, sprzyjającej populistycznych hasłom, atmosferze.
„Fakt, że de facto jesteśmy w kolejnej – prezydenckiej - kampanii wyborczej nie ułatwia rzeczowej debaty na temat polityki migracyjnej” – mówi mi z goryczą wytrawny krakowski badacz migracji. Jego koledzy z Warszawy smutno przytakują. Obawiają się, że w naparzance w błocie, jaką codziennie fundują nam nasi politycy, umkną nam elementarne liczby i fakty.
Polska z migrantami czy bez? Scenariusze nadchodzącej katastrofy
Według ostatniego Narodowego Spisu Powszechnego, Polska liczyła w 2021 r. 38 036 118 osób, czyli o 1,2 proc. (475 706 osób) mniej niż w 2011 r. Zaktualizowana w lipcu 2024 r. przez GUS prognoza demograficzna do roku 2060 zakłada, że w naszym kraju będzie żyło:
- W 2030 r. między 36,33 mln (tzw. scenariusz niski) a 37,71 mln ludzi (scenariusz wysoki)
- W 2040 r. między 33,5 mln a 36,83 mln ludzi
- W 2050 r. miedzy 30,23 mln a 35,85 mln ludzi
- W 2060 r. między 26,65 mln a 34,8 mln ludzi.
Wariant wysoki przewiduje radykalny skok współczynnika dzietności, który dziś szoruje w Polsce po historycznym dnie – w 2023 r. wyniósł zaledwie 1,158. To poniżej wszelkich, nawet najbardziej pesymistycznych prognoz. Efekt znamy: w zeszłym roku urodziło się 272 tys. dzieci, najmniej od końca II wojny światowej, prawie trzy razy mniej niż w latach 80. XX wieku i prawie cztery mniej niż przed II wojną. Liczba zgonów wyniosła w tymże roku ponad 409 tys. Bilans wyniósł zatem: minus 137 tys. Co gorsza, tegoroczne dane wskazują na utrzymywanie się tendencji spadkowej: dzietność tąpnęła do 1,13, niższa jest tylko w Korei Południowej.
W wariancie wysokim prognozy demograficznej GUS założył skok współczynnika dzietności do 2030 r. powyżej… 1,6, a w 2040 r. powyżej 1,7. W 2060 r. współczynnik miałby osiągnąć 1,8. Przypomnijmy, że w XXI wieku maksymalna wielkość tego współczynnika nad Wisłą wyniosła 1,45 (było to w roku 2017 po wprowadzeniu programu 500 plus), ale tylko na chwilę, bo zaraz tąpnęła i nadal spada. Radykalny wzrost wydaje się zatem nierealny. Dotyczy to zresztą także wariantu średniego, w którym dzietność miałaby szybko odbić do 1,4, a potem do 1,5. Zakładając, że obecna równica między urodzeniami a zgonami się utrzyma, w najbliższej dekadzie stracimy ok. 1,5 mln ludności, a nie 476 tys., jak w latach 2011-2021. Mówiąc brutalnie: najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, wedle którego:
- W 2030 r. będzie w Polsce nieco ponad 36 mln ludzi
- W 2040 r. będzie w Polsce 33,5 mln ludzi
- W 2050 r. będzie w Polsce nieco ponad 30 mln ludzi
- W 2060 r. będzie w Polsce 26,65 mln ludzi.
Najnowsze prognozy ONZ są dla Polski tylko troszkę łaskawsze, ale tylko do czasu: na połowę wieku przewidziano 32,9 mln mieszkańców, w 2075 r. 25,69 mln, ale w 2100 r. zaledwie… 19,33-19,43 mln osób. Te liczby budzą kontrowersje wśród polskich i europejskich demografów, ponieważ przy tak niskiej dzietności europejskich kobiet – a ustaliliśmy już, że w Polsce jest ona najniższa – niezwykle istotną rolę w prognozach zaczynają odgrywać salda migracji. GUS przewiduje np. na rok 2028 dodatnie saldo migracji w Polsce rzędu 244,2 tys. osób w wariancie wysokim (o tyle więcej ludzi przyjedzie do Polski na stałe niż wyjedzie), prawie 150 tys. w wariancie średnim oraz niespełna 46 tys. w wariancie niskim.
Porównajcie, proszę, te liczby. Na podstawie obecnych trendów demografowie przewidują, że do końca tej dekady w Polsce liczba zgonów będzie co roku wyższa o ok. 150 tys. osób od liczby urodzeń żywych. Żeby się demograficznie nie zwijać, potrzebujemy zatem salda migracji przynajmniej na poziomie średnim, czyli napływu z zagranicy 150 tys. ludzi netto rocznie. W praktyce musielibyśmy pozyskiwać populację cudzoziemców wielkości Olsztyna lub Kielc. Rok w rok.
A to nie wszystko. Prosty napływ migrantów nie wystarczy do zaspokojenia potrzeb rynku pracy – przekonali się o tym choćby Niemcy, Francuzi i Skandynawowie, gdzie w niektórych grupach przybyszy odsetek gotowych i chętnych do podjęcia zatrudnienia nie przekracza kilkunastu procent. Jest też drugi superpoważny problem: z powodu starzenia się społeczeństw i zwiększania przeciętnej długości życia rośnie odsetek obywateli w wieku poprodukcyjnym, a maleje tych w wieku produkcyjnym. Z tegorocznego opracowania Ministerstwa Rodziny Pracy i Polityki Społecznej („Informacja o zatrudnieniu cudzoziemców w Polsce”) wynika, że:
- na koniec 2012 r. liczba mieszkańców Polski w wieku produkcyjnym przekraczała 24,6 mln
- na koniec 2022 r. mieszkańców w wieku produkcyjnym było już tylko 22,1 mln
- na koniec 2023 r. mieszkańców w wieku produkcyjnym ma być 21,3 mln
Ten spadek nie wydaje się dramatyczny, ale trzeba pamiętać o dwóch kwestiach:
- GUS zakłada w tej dekadzie napływ średnio 150 tys. cudzoziemców rocznie
- populacja ludzi w wieku produkcyjnym też podlega procesowi starzenia: jeszcze 10 lat temu 80 proc. kadr w Polsce było w wieku produkcyjnym mobilnym, czyli od 18 do 44 lat, obecnie jest to ok. 61 proc., a za 10 lat ma być niewiele ponad 50 proc. Czyli prawie połowę ludzi w wieku produkcyjnym stanowić będą osoby 45+ określane jako „niemobilne”.
Wniosek: jakiekolwiek spowolnienie napływu cudzoziemców w porównaniu z najbardziej umiarkowanym scenariuszem GUS doprowadzi do jeszcze szybszego starzenia się i zwijania nie tylko ogółu polskiego społeczeństwa, ale i jego populacji w wieku produkcyjnym. Przy obecnej strukturze polskiej gospodarki, opartej w dużej mierze na mrówczej pracy ludzkiej, może to oznaczać tylko jedno: recesję, a w najlepszym wypadku totalny zastój. Oto nasz wybór. Jeszcze możemy go dokonać – dyskutując o faktach, a nie o tym, co się komu wydaje, albo co komu pasuje w populistycznej grze emocji.