Tego się chyba mało kto spodziewał. Po pięciu latach przerwy T.Love wraca do grania. Po drodze była solowa płyta Muńka „Syn miasta”, ciężka choroba wokalisty, pandemia. Kapela przypomniała o sobie albumem „Hau! Hau!”. Płyta jest nowa, ale skład dokładnie taki sam, jak na płycie „King” (1992). Poza Muńkiem Staszczykiem T.Love znowu tworzą „Perkoz” (Jacek Perkowski), „Nazim” (Paweł Nazimek), Sidney Polak i Jan Benedek. Starzy, dobrzy znajomi.
– Zbliżało się 40-lecie kapeli – opowiada Muniek. – Spotkałem się z Jankiem Benedkiem i powiedziałem, że wpadłem na pomysł grania w składzie z „Kinga”. I co on na to. „Ale jak to tak, znowu razem, po latach? A jak nie będziemy się dogadywać?”. „Ja się zajmę scalaniem bandu, a ty się zajmij muzyką”. Janek zaproponował nagranie nowego albumu. Podesłał mi próbne nagrania. Posłuchałem i zacząłem pisać teksty. A jak już byłem gotowy, zwołałem chłopaków na spotkanie u mnie w ogrodzie. To była narada wojenna. I konkluzja: robimy premierowe kawałki. Wróciła chemia między nami.
Ale nie od razu było pewne, że koledzy zejdą się po latach pod reaktywowanym szyldem. Benedek miał pomysł odświeżenia formuły i zaangażowania młodych muzyków. Muniek nie był do tego przekonany. – Nie mam nic do młodych. Jest wśród nich wielu utalentowanych muzyków. Dobrze grają, ale nie za bardzo kumają Clashów czy Stonesów. A jak poznałem Janka lata temu, to mi go dziennikarz Piotrek Bratkowski rekomendował jako „polskiego Keitha Richardsa” (gitarzystę Stonesów – red.). Wróciłem do starych kumpli, bo chciałem powrotu do tamtych riffów, do rockandrollowego grania – przekonuje Muniek.
Reklama