Generalnie jest teraz spoko / Zapomniałem już dość sporo / Zakochałem się na nowo / W brukowej gazecie i internecie” – śpiewał Artur Rojek z zespołem Myslovitz w piosence „Miłość w czasach popkultury”. Był 1999 rok. Ironiczny ton wobec takiego odbierania świata dziś musiałby być jeszcze mocniejszy. Media społecznościowe utrwaliły w długo nienękanych najgorszymi katastrofami społeczeństwach hedonizm. A współczesna muzyka głównego nurtu omija co trudniejsze zagadnienia, na czele ze śmiertelnością. Nie zawsze tak było.

Sztuka dobrego umierania

„Słońca jakby mniej” Budki Suflera było pożegnaniem z Anną Jantar, która zginęła w katastrofie lotniczej w 1980 r. W refrenie „Czasu ołowiu” (też w wykonaniu Budki) pojawia się wyliczanka nazwisk przedwcześnie zmarłych znanych muzyków i aktorów. W oryginalny sposób z tematyką śmierci uporała się Coma, porównując proces umierania do spadania, wyskakiwania z formy, jaką jest ciało (utwór „Spadam”).
Chyba największym przebojem muskającym tę tematykę (nie licząc „Ewki” Perfectu, która uchodzi za jedną z wielu „piosenek o miłości”, bo mało kto się w niej dosłuchał wątku samobójstwa) był „Zegarmistrz światła” Tadeusza Woźniaka, który wygrał nawet opolski festiwal w 1972 r., choć autor tekstu Bogdan Chorążuk zarzekał się, że nie o śmierci jest tam mowa – raczej o barwach nicości i wyobrażeniu sobie, w jakim kolorze maluje się to, co widać po przejściu na drugą stronę.
Reklama
Podobnego plastycznego zabiegu użył jakiś czas temu Tomasz Budzyński (kojarzony głównie z zespołem Armia), który na okładce solowej płyty „Toń” usiłował namalować życiowy mrok. Wyszła z tego rozlewająca się lawa, otwierająca się otchłań, jakaś totemiczna skamielina, dym, woda, głębia – w sumie nie za bardzo wiadomo co. – Może to jest ta otchłań, która patrzy na ciebie, jak mówił Nietzsche. To nie jest tak, że mrok mnie fascynuje. Po prostu żyję w świecie, w którym jest mrok i grzech i ja go dostrzegam – przekonywał mnie Budzyński.
Całkiem serio, acz metaforycznie, śpiewała o śmierci grupa performatywna Onomatopeja. W impresji „Kiedy umiera człowiek” na motywach wiersza chorwackiego poety Jurego Franičevicia-Pločara, słyszymy, że z każdą śmiercią ziemia staje się głębsza o jedną ranę i czarniejsza o jeden dół.
Przed trzema laty trio Bastarda, które bazuje na muzyce dawnej, wydało album „Ars Moriendi” – w całości poświęcony tematyce śmierci i ceremonii pogrzebowych jeszcze z czasów średniowiecza. „(…) muzyka towarzyszyła stale odchodzeniu średniowiecznych i wczesno nowożytnych chrześcijan, począwszy od chwili umierania, a skończywszy na ostatnich obrzędach nad grobem” – można przeczytać w opisie płyty. Muzycy opracowali kilkusetletnie śpiewy chorałowe na klarnety i wiolonczelę, zmieniając je w minimalistyczne utwory instrumentalne i czyniąc ze sztuki dobrego umierania muzyczną medytacje nad śmiercią. – Utwory z „Ars Moriendi”, do których się odnosiliśmy, to głównie litanie agonalne, pieśni żałobne oraz cały proces mszy żałobnej. Teksty zawierają przeważnie kontekst religijny, są modlitwami zwróconymi ku Bogu i mocom tego świata, wykraczającym poza jednostkowe życie człowieka. Ta tematyka i dziś jest niezwykle inspirująca – przekonuje Paweł Szamburski, lider Bastardy. – Daleki jestem od ubogich przenośni i spłaszczeń popkulturowych. Średniowiecze jak każda inna epoka miało swoje cienie i niezwykłe blaski. Podobnie jest dzisiaj. Żyjemy przecież w wielowymiarowej, wielobarwnej rzeczywistości, gdzie jest miejsce na dobro i zło, na życie i śmierć, na uśmiech i płacz – odpowiada Szamburski na pytanie o to, czy jego sposób opowiadania o śmierci przystaje do rzeczywistości.

W nowoczesnym wydaniu

Z nieobecnością pieśni o oswajaniu śmierci w szeroko pojętej muzyce głównego nurtu postanowiło coś zrobić również trio Polskie Znaki (Radek Łukasiewicz, Jarosław Ważny, Janusz Zdunek). Nagrało album „Rzeczy ostatnie”, który w zasadzie traktuje o rzeczach ostatecznych. – Chcieliśmy wszelkimi sposobami zejść z wysokiego diapazonu i obniżyć skalę powagi. „Ostateczne” brzmi zanadto ceremonialnie, a „ostatnie” absolutnie przyziemnie – tłumaczy Radek Łukasiewicz.
Bo i śmierć jest procesem naturalnym i nieuchronnym, elementem codzienności, może zdarzyć się zawsze, wszędzie i każdemu, chociaż trudno się nam z tym pogodzić. Radek jest pogodzony. Nie ma dnia, żeby o niej nie myślał. Myślał, a nie zadręczał się nią. Wie, że prędzej czy później ona nastąpi, ale bardziej interesuje go, w jakich okolicznościach do tego dojdzie. – Kiedy wsiadam do auta, zastanawiam się, czy zginę w wypadku samochodowym. Kiedy przechodzę przez pasy, wyobrażam sobie, że może mnie śmiertelnie potrącić nadjeżdżający pojazd. Dawniej regularnie dojeżdżałem pociągiem do Warszawy i wizualizowałem sobie śmierć na torach. Płyta „Rzeczy ostatnie” powstała po to, aby nie bać się głośno myśleć ani mówić o śmierci. Nie odsuwać jej od siebie, nie sprowadzać do wygodnych statystyk – przekonuje mój rozmówca.