Sobotni wieczór. Żona rytualnie włącza w telewizji „The Voice of Poland” i przez dwie godziny pobrzmiewa w domu telewizyjny koncert życzeń. Uczestnicy śpiewają znane przeboje, ścigając się, kto wykona je najlepiej, a jurorzy oceniają, jak było. Wyławiam uchem dawno niesłyszaną piosenkę jednego z czołowych polskich tekściarzy. Wysyłam mu SMS z gratulacjami. Oddzwania i mówi, że to przyjemne uczucie, ale nudzi go odgrzewanie coverów. Ostatnio był jurorem festiwalu dla nastolatków i tam też były radiowe przeboje. Nikt nie proponuje niczego od siebie, bo publika lubi tylko to, co już zna ze słyszenia. „Ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Poprzez reminiscencje. No jakże może mi się podobać piosenka, którą pierwszy raz słyszę?” – pyta w „Rejsie” Marka Piwowskiego inżynier Mamoń ustami nieodżałowanej pamięci Zdzisława Maklakiewicza.
– Napisałem mnóstwo przebojów, ale dawno temu. Dziś trudno wylansować hit, bo ludzie nie chcą dać szansy nowej piosence, wolą słuchać dawnych szlagierów – smutnieje autor piosenek. Po czym zaprasza mnie na koncert znajomej, która zaśpiewa utwory… z repertuaru Kabaretu Starszych Panów.
Wielu za nieustanne forsowanie coverów obwinia telewizyjne programy talent show, na czele z „Idolem”, od którego premiery upływa równe 20 lat.
Reklama

Gdzie ten milion dolarów

Cały ten zgiełk zaczął się w 1993 r. od „Szansy na sukces”, której uczestnicy losowali w telewizyjnym studiu piosenki swoich idoli i śpiewali je w ich obecności, a pod koniec programu uznani muzycy przyznawali nagrody i wyróżnienia swoim muzykalnym fanom. Wygrana w programie finałowym, w którym występowali laureaci cotygodniowych odcinków, była przepustką do udziału w Koncercie Debiutów podczas festiwalu w Opolu.
Z początkiem XX w. „Szansie” przybył nowoczesny konkurent – wzorowany na brytyjskim „Pop Idolu” nadawany przez Polsat polski „Idol”. To nie był szybki konkurs wokalny zakończony wyłonieniem zwycięzcy – żeby wygrać, należało walczyć średnio przez cztery miesiące, bo tyle czasu trwała jedna edycja. W ciągu pięciu sezonów (2002–2005 i 2017 r.) wyemitowano w sumie 110 odcinków. W castingach brało udział 8–10 tys. chętnych co sezon. Popularni jurorzy oceniali każdy występ i głosowali, kogo przepuścić do kolejnego etapu. Później o losie danego uczestnika decydowała publiczność za pośrednictwem SMS-ów.
Po czterech edycjach „Idola” nastała 12-letnia przerwa (oglądalność piątego sezonu spadła z 3 mln do 1,8 mln widzów). Po drodze – w 2011 r. – wystartowały trzy inne podobne programy: nadawane w Polsacie dwa razy do roku przez pięć sezonów „Must Be The Music. Tylko muzyka”; pokazywany przez TVN do 2014 r. „X Factor” oraz nadal emitowane w TVP2 w systemie wiosna – jesień „The Voice of Poland”, które co sezon ogląda niemal 2 mln odbiorców.
Z biegiem lat widzowie przywiązują się do ekranowych idoli na coraz krócej. A i laureaci szybko spoczywają na laurach. Jak radzą sobie zwycięzcy wszystkich edycji „Idola”? Alicja Janosz, która wygrała pierwszy program, z marszu przygotowała debiutancką płytę, a później zamilkła na prawie 10 lat. Gra, śpiewa, koncertuje, ale mało ją widać. Krzysztof Zalewski – główny laureat drugiej odsłony – nagrał jako Zalef solowy album „Pistolet”, by ugrzęznąć w niszowych projektach (kapele Japoto i Muchy). Gdy już się wydawało, że jest mu pisana rola pracującego na cudzą popularność muzyka towarzyszącego (koncertował z grupą Hey i Moniką Brodką), album „Złoto” (2016) okrył się platyną i wylansował kilka przebojów (w tym „Miłość, miłość” czy „Polsko”), a wokalista stał się idolem pokolenia trzydziestoparolatków. Niekwestionowaną gwiazdą była i jest wspomniana Brodka, której płyty od początku świetnie się sprzedają, bo to pop wysokich lotów, czy to w wydaniu gitarowo-beatowym („Granda”), czy w odsłonie dyskotekowej („Varsovie”). Idol numer cztery, Maciej Silski, śpiewał w duecie z Bogusławem Mecem i na płycie w hołdzie Tadeuszowi Nalepie, ale kiedy wchodzę na jego stronę internetową, znajduję… wszystko o motoryzacji, lecz ani słowa o muzyce. I wreszcie Mariusz Dyba – zwycięzca piątego „Idola” – który zaliczył też „The Voice of Poland” oraz „Must Be the Music” i był bliski wydania płyty, ale zniechęciła go pandemia, przez co wrócił do zawodu ratownika medycznego i dziś jeździ karetką.
Śpiewając w programach cudze piosenki, można zwrócić na siebie uwagę. Kiedy jednak trzeba iść na swoje i pokazać własny repertuar, telewizyjny czar pryska. Pasowani na idoli nie pasują do nowej roli.