Mamy dziś w Polsce pięć poziomów dostępu do usług medycznych: na NFZ, w ramach prywatnego pakietu medycznego, w ramach prywatnego pakietu VIP/komfort (z gwarancją szybkiego dostępu), prywatnie z ulicy i prywatnie po znajomości. Coraz więcej Polek i Polaków płaci za każdy z tych dostępów – bo bez tego nie jest w stanie wykonać pilnych badań, ani uzyskać porady specjalisty. Publiczne ubezpieczenie dawno stało się fikcją, ale to prywatne też nią często jest.

W XXI wieku prywatne pakiety medyczne podzieliły Polaków na lepszych, z przyzwoitym dostępem do opieki medycznej, i gorszych – z dostępem „na NFZ”, czyli często bez dostępu. Ale to się w ostatnich dwóch latach zmieniło – nie dlatego jednak, że dostęp „na NFZ” się poprawił (bo wręcz przeciwnie). Po prostu usługi oferowane w pakietach przestały się specjalnie różnić od tych „na NFZ”, zwłaszcza poza metropoliami, w tzw. Polsce powiatowej, gdzie dostawcy pakietów zlecają wykonanie usług lokalnym placówkom – poradniom, przychodniom, rzadziej szpitalom.

Właśnie poza największymi miastami najsilniej odczuwalne są skutki – spowodowanych przez politykę rządu – ograniczeń publicznej opieki zdrowotnej. Wielu pacjentów odnosi wrażenie, że ktoś sabotuje podaż usług „na NFZ”, aby podbić ich cenę na (swa)wolnym rynku. Ów, jak się wydaje, powszechny proceder ułatwiony jest przez fakt, że – wedle statystyk światowych – Polska jest krajem o gigantycznym niedoborze kadr medycznych. W praktyce objawia się to często tak, że ci sami lekarze, w tej samej placówce, przyjmują jednocześnie „na NFZ”, na prywatne pakiety medyczne i komercyjnie z ulicy.

Reklama

Aż dwie trzecie z ponad 100 tysięcy skarg i zawiadomień kierowanych co roku do Rzecznika Praw Pacjenta dotyczy naruszenia prawa do świadczeń zdrowotnych. W swoim sprawozdaniu za 2021 r. (to za 2022 r. jeszcze powstaje) rzecznik napisał, że jest to (jako jedyne) „prawo bardzo często naruszane”.

Lekarze nie rozdwoją się, ani tym bardziej nie roztroją. Większość wybiera to, co im się najbardziej opłaca – czyli żywą gotówkę do ręki. Ci najbardziej szczerzy przyznają już niemal otwarcie, że najpopularniejsze pakiety medyczne nie są w stanie przeciętnemu płatnikowi zapewnić czegokolwiek, a już na pewno nie zagwarantują świadczeń adekwatnych do marzeń, wyobrażeń, albo choćby podstawowych potrzeb.

Ilu Polaków korzysta z prywatnych ubezpieczeń medycznych

Problemy z dostaniem się na badania i do specjalistów, zwłaszcza tych lepszych, w ramach popularnych pakietów medycznych dostrzega coraz więcej pacjentów. Sfrustrowani pytają głośno o sens płacenia abonamentu. Większość nie zdaje sobie sprawy, że ich frustracja wynika z banalnie prostej matematyki.

Wedle danych Polskiej Izby Ubezpieczeń pod koniec trzeciego kwartału 2022 r. liczba Polek i Polaków objętych prywatnym ubezpieczeniem zdrowotnym zbliżyła się do 4,1 mln. Populacja ta rośnie w tempie kilkunastu procent rocznie, a wydatki na abonamenty zwiększają się jeszcze szybciej:

  • kwota przypisanych składek dobiła już do 900 mln zł
  • jak łatwo wyliczyć, daje to średnio 220 zł na osobę
  • ale zdecydowana większość ubezpieczonych płaci sporo mniej – największa grupa ma abonamenty między 100 a 150 zł miesięcznie; przed pandemią było to ok. 70 zł.

Porównajmy tę kwotę z wydatkami NFZ na wszystkie świadczenia opieki zdrowotnej. Po czerwcowej nowelizacji budżetu Funduszu mają one w tym roku wynieść ponad 153,1 mld zł, a wraz z kosztami realizacji świadczeń – prawie 161 mld zł.

Po przeliczeniu tej ostatniej sumy przez liczbę ubezpieczonych (na koniec 2022 r. było ich niespełna 34,2 mln) otrzymamy:

  • 4,7 tys. zł na głowę rocznie, czyli
  • 392 zł miesięcznie. To prawie dwa razy więcej niż wynosi najpowszechniejszy prywatny abonament.

Oczywiście, porównujemy tu nieporównywalne: zakres usług świadczonych przez NFZ jest znacznie szerszy (blisko połowę środków pochłania leczenie szpitalne, z czego ok. 10 mld zł kosztują programy lekowe, w tym 2 mld chemioterapia; 9,8 mld zł idzie na refundację leków, 3,4 mld zł na długoterminową opiekę i świadczenia pielęgnacyjne, 1,5 mld na pomoc paliatywną i hospicję).

Mimo to coraz częściej zadawane jest pytanie: jakim cudem prywatne firmy oferujące pakiety medyczne byłyby w stanie za ok. 200 złotych gwarantować przeciętnemu pacjentowi coś, czego publiczna opieka zdrowotna nie jest w stanie zapewnić za 400 zł?

Same firmy przyznają, że 200 złotych to – przy lawinowo rosnących kosztach – zdecydowanie za mało, by uzyskać wyższy poziom dostępu niż na NFZ. I wprowadzają specjalne pakiety – „z gwarancją szybkiego dostępu”. Oczywiście – wyraźnie droższe, a przy tym obwarowane wieloma warunkami.

Przy lawinowo malejącej – za sprawą inflacji – sile nabywczej przeciętnego Polaka, niewiele osób stać na podwojenie lub potrojenie miesięcznych opłat. W efekcie najskuteczniejszymi pakietami prywatnymi dysponuje w tej chwili jedynie elita. Znany krakowski rajdowiec i przedsiębiorca, Rafał Sonik, przyznał ostatnio publicznie, że na badania diagnostyczne swej rodziny wydaje 20 tys. zł miesięcznie.

Kto korzysta z komercyjnych pakietów, a kto tylko z NFZ?

Trzeba również pamiętać, że struktura osób posiadających prywatne pakiety medyczne zdecydowanie różni się od struktury ubezpieczonych w NFZ. Z usług publicznej służby zdrowia korzystają, z natury, przede wszystkim seniorzy oraz ludzie z ciężkimi chorobami przewlekłymi.

Tymczasem w gronie pakietowiczów:

  • największy odsetek stanowią (paradoksalnie) młodzi – w wieku 25-34 lat; im pokolenie starsze, a więc – jak uczy doświadczenie – bardziej potrzebujące wsparcia medycznego, a zwłaszcza dostępu do regularnej diagnostyki, tym pakiety medyczne są mniej powszechne
  • silnie nadreprezentowani są informatycy – z opublikowanego w maju 2023 r. raportu ENEL-MED wynika, że w zasadzie tylko oni uważają pakiet medyczny za „standard zatrudnienia”, a nie bonus, czyli nadzwyczajny dodatek motywacyjny od pracodawcy
  • silnie nadreprezentowani są mieszkańcy kilku metropolii – Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Poznania; i w zasadzie tylko oni mają bezpośredni dostęp do usług medycznych świadczonych przez prywatne placówki zdrowotne (na prowincji jest to bardzo rzadkie)
  • liczy się wielkość pracodawcy – w firmach zatrudniających powyżej 250 osób 63 proc. ankietowanych posiada pakiet medyczny, w średnich 52 proc., a w małych tylko 29 proc.

W sektorach takich jak IT czy GBS (globalne usługi dla biznesu) większość firm prowadzi permanentne rekrutacje i musi oferować nie tylko lepsze płace, ale i atrakcyjne, silnie motywacyjne systemy pozapłacowe. Pakiety medyczne urosły tu do rangi wymaganego bonusu, czy – jak w IT – wręcz standardu. Bez nich oferta pracodawcy wydaje się kandydatom niekompletna i przez to nieatrakcyjna. Z raportu ENEL-MED wynika, że już prawie trzy czwarte pracowników uważa pakiet medyczny oferowany przez pracodawcę za „ważny”. Ale korzystać z tego rozwiązania może mniejszość.

Zdrowie Polaków pogarsza się

Mniej więcej półtora roku temu, po pandemicznej przerwie, Polacy postanowili (a raczej musieli) masowo pójść do lekarzy i na badania. Ostatni raport PIU potwierdza, że w trakcie pandemii narósł w Polsce tzw. dług zdrowotny z uwagi na to, że wiele zabiegów, badań i wizyt u specjalistów trzeba było odłożyć na lepsze czasy. Kiedy owe lepsze (?) czasy nadeszły, skumulowały się dwie kolejki do lekarzy, diagnostów i gabinetów zabiegowych – „standardowa”, znana sprzed zarazy, i nowa, związana właśnie z odrabianiem długu zdrowotnego. To musiało się skończyć dramatycznym ograniczeniem – i tak już mizernego – dostępu do gabinetów lekarskich i diagnostycznych oraz zabiegów. Co szczególnie tragiczne, dotyczy to również chorób onkologicznych czy kardiologicznych, w których przypadku obowiązują – formalnie –szybkie ścieżki; te dziedziny zaczęły się w niespotykanym dotąd tempie prywatyzować.

Z danych resortu zdrowia wynika, że zapotrzebowanie na większość usług zdrowotnych, w tym badań i konsultacji specjalistów, wzrosło średnio o 20 procent, ale w niektórych wypadkach nawet o jedną trzecią. Na logikę, aby zaspokoić ów popyt, nakłady na opiekę zdrowotną winny również wzrosnąć o minimum 20 procent – i to realnie, czyli po uwzględnieniu skutków inflacji, która w sektorze medycznym przekroczyła jesienią 2022 r. 20 proc. Policzmy: jeśli w rok zapotrzebowanie na usługi zdrowotne wzrosło o średnio jedną piątą i zarazem ceny poszczególnych usług skoczyły w górę średnio o jedną piątą, to budżet NFZ winien się zwiększyć o 44 proc. – tylko po to, by utrzymać dotychczasowy (czyli mizerny) poziom usług.

W 2022 roku, po kolejnych nowelizacjach, NFZ wydał na realizację swoich zadań 135,5 mld zł, na 2023 zaplanowano 153,3 mld, czyli o 13,1 proc. więcej, a po czerwcowych poprawkach – wspomniane 161 mld zł, czyli o 18,8 proc. więcej. Ten wzrost nie rekompensuje nawet kosztów inflacji w sektorze zdrowia, co oznacza, że sfinansowanych zostanie MNIEJ świadczeń niż w przerażająco słabym i tragicznym (rekordowa liczba zgonów Polek i Polaków, w tym nadmiarowych) roku 2022. Mimo że nasze potrzeby zdrowotne są coraz większe – i będą rosnąć wraz z bardzo szybkim starzeniem się społeczeństwa.

Kolejne raporty CALPE (Centrum Analiz Legislacyjnych i Polityki Ekonomicznej) przypominają, że – zgodnie z ustawą zapewniającą wzrost nakładów na ochronę zdrowia – w 2023 r. poziom publicznych wydatków na zdrowie powinien wynieść minimum 6 proc. PKB. Rząd chwali się, że będą jeszcze wyższe, albowiem wyniosą aż 6,65 proc. PKB. To bardzo blisko do pożądanej przez ekspertów unijnej średniej, wynoszącej 7 proc. Fundamentalny problem z tym odsetkiem polega na tym, że jest on kompletnie nieprawdziwy. W majestacie prawa (ustawy) tegoroczne wydatki NFZ odnosi się bowiem do PKB Polski SPRZED DWÓCH LAT, a nie obecnego.

Taki mechanizm nie był nadmiernie szkodliwy w realiach inflacji zbliżonej do zera, natomiast przy jej dwucyfrowym poziomie potężnie zafałszowuje rzeczywistość. Jak wyliczają eksperci CALPE, po uwzględnieniu prognozowanego na 2023 r. PKB, zaplanowane przez rząd wydatki na zdrowie stanowić będą tylko nieco ponad 5 proc. PKB, czyli zdecydowanie za mało, by choćby utrzymać dostępność świadczeń.

Wydatki Polski na ochronę zdrowia w PPS

Po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej (PPS) Polska wydaje na ochronę zdrowia nieco ponad 44 proc. średniej unijnej. Jesteśmy lepsi tylko od Węgier, Rumunii, Grecji, Łotwy, Cypru i Bułgarii (ta ostatnia ledwie przekracza 30 proc. unijnej średniej). Daleko nam nie tylko do liderów: Niemiec (154,4 proc.), Szwecji (135,6), Holandii (131), Danii (130,6), Luksemburga (128), Francji (126,4) i Austrii (121,4), ale i do Czech (77,2) oraz Słowenii (65). Relatywnie więcej wydaje też biedniejsza od Polski Portugalia (56 proc. średniej unijnej).

Reasumując: nominalne PKB Polski rośnie jak na drożdżach za sprawą rekordowo wysokiej inflacji, dwukrotnie wyższej od średniej w UE, natomiast wydatki na ochronę zdrowia nijak nie nadążają za tym wzrostem. Wedle CALPE już dziś trzeba by je zwiększyć o kilkadziesiąt miliardów złotych, by spełnić wymóg ustawy mówiący o minimum 6-procentowym udziale zdrowia w PKB.

Jeśli podejście rządu do finansowania się nie zmieni, w 2027 r. brakująca kwota przekroczy… 100 mld złotych.

Te liczby nie przebiły się, przynajmniej na razie, do świadomości publicznej, więc nie toczy się w tej palącej kwestii – życia i śmierci – znacząca dyskusja. Co może się wydawać dziwne, zważywszy, że z jednej strony wielu Polaków odczuło boleśnie wzrost składki zdrowotnej (z tytułu reform Polskiego Ładu), a z drugiej – równie wielu boryka się z problemem marnego dostępu do publicznych usług zdrowotnych.

Skandalicznie niskie składki rolników

Dzisiaj osoba zarabiająca ponad 7,1 tys. zł brutto – czyli tyle, ile wyniosło przeciętne wynagrodzenie w Polsce za pierwszy kwartał 2023 r. – oddaje państwu ponad 6,6 tys. zł składki zdrowotnej rocznie. Informatyk z sektora GBS (globalnych usług biznesowych) przy etatowej pensji 19 tys. zł wpłaca do NFZ prawie 18 tys. zł rocznie. Rekordziści potrafią oddać na publiczne zdrowie pięć razy więcej… miesięcznie. Problem w tym, że wysokość składek na NFZ ma się nijak do dostępności publicznych usług zdrowotnych.

Teoretycznie system powinien się opierać na solidarności, której fundamentem są składki proporcjonalne do dochodów. Ale tak nie jest.

  • od 34 mln ubezpieczonych w ZUS wpływa do NFZ prawie 134 mld zł, czyli średnio 4 tys. zł od osoby
  • od 1,1 mln ubezpieczonych w KRUS, czyli rolników i ich bliskich, wpływa niespełna 4 mld zł, a więc 360 zł od osoby.
  • w obu tych grupach są jeszcze równi i równiejsi, np. większość rolników płaci na NFZ 12 zł rocznie (od osoby w gospodarstwie), czyli ponad 200 razy mniej niż płatnik ZUS otrzymujący na etacie ustawową płacę minimalną (od 1 lipca – 3,6 tys. zł brutto miesięcznie).

Składki płatników utrzymujących system – przede wszystkim dobrze zarabiających etatowców – drastycznie wzrosły, natomiast składki licznych grup uprzywilejowanych przez władzę stoją w miejscu. Z raportu PIU wynika jednoznacznie, że gwałtowny wzrost kosztów w opiece zdrowotnej (tzw. inflacja medyczna powyżej 20 proc.) sprawił, iż wyższe wpływy ze składki zdrowotnej nie przekładają się ani na większą liczbę świadczeń, ani poprawę stanu zdrowia ubezpieczonych. Sytuację pogorszyło jeszcze przeniesienie finansowania części świadczeń (jak wysokospecjalistyczne procedury, ratownictwo medyczne czy leki dla kobiet w ciąży i osób w wieku 75+) z budżetu państwa do NFZ, gdyż nie poszły za tym odpowiednio duże środki.

Łukasz Kozłowski, główny ekonomista Federacji Przedsiębiorców Polskich, zwraca uwagę, że – przy obecnym mechanizmie finansowania świadczeń zdrowotnych – rządowy plan wprowadzenia bezpłatnych leków dla dzieci i młodzieży do 18 roku życia oraz seniorów 65+ oznacza znaczące zmniejszenie środków na realizację pozostałych celów, w tym diagnostykę, wizyty u specjalistów i niezbędne zabiegi. Czyli jeszcze większe kolejki.

Jakie są efekty takiej polityki społecznej i zdrowotnej? Z najnowszego biuletynu GUS wynika, że w pierwszych czterech miesiącach 2023 roku urodziło się w Polsce 92 tysiące dzieci, najmniej w tym okresie od czasów II wojny. Jednocześnie zmarło 143 tysiące Polek i Polaków, najwięcej od II wojny. Na koniec kwietnia 2022 roku liczba Polaków wynosiła 37,84 mln, a na koniec kwietnia 2023 roku – o 124 tys. mniej. W dekadę populacja zmniejszyła nam się o prawie pół miliona.

Dlaczego Polacy interesują się prywatnymi pakietami?

Z badań Polskiej Izby Ubezpieczeń z cyklu „Mapy ryzyka Polaków” wynika, że ok. 80 proc. ankietowanych najbardziej boi się tego, że z powodu zawalenia się publicznej służby zdrowia oraz braku środków na usługi prywatne nie będą w stanie leczyć najpoważniejszych chorób, w tym nowotworów. U 70 proc. powodem obaw jest po prostu brak dostępności opieki medycznej. Według raportu PZUW, odsetek Polaków twierdzących, że ich potrzeby w zakresie badań medycznych są niezaspokojone, wzrósł z 4,2 proc. w 2019 r. do 30 proc. w 2022 r.

To właśnie dlatego tak gwałtownie zwiększyło się w ostatnich latach zainteresowanie Polek i Polaków prywatnymi pakietami medycznymi. Skoro publiczna opieka zdrowotna coraz bardziej nie daje rady i nie ma nadziei, by kiedykolwiek się to poprawiło, to wykupienie pakietu mogło dać nadzieję, że za sto, dwieście złotych miesięcznie uda się przyspieszyć niezbędne badania i wizyty u specjalistów. Albo chociaż zapewnić sobie lepsze miejsce w (lepszej) kolejce.

Co bardzo istotne, ta powszechna potrzeba zbiegła się w Polsce z innym trendem: narastającym deficytem pracowników. Szukający ludzi pracodawcy musieli zaoferować nie tylko lepsze płace, ale i atrakcyjne, silnie motywacyjne systemy pozapłacowe. A z opisanych wyżej przyczyn, pakiety medyczne – pożądane przez ok. 75 proc. pracobiorców – znalazły się tutaj na pierwszym miejscu.

Dorota M. Fal, doradczyni zarządu PIU, podkreśla, że prywatni ubezpieczyciele, po przebadaniu potrzeb Polek i Polaków, szybko rozbudowali swe pakiety: oprócz podstawowej ambulatoryjnej opieki zdrowotnej zaoferowali dostęp do kompleksowych badań i profilaktyki. W założeniu ma to ułatwiać systematyczną kontrolę stanu zdrowia. Sęk w tym, że to KOSZTUJE, zwłaszcza w realiach takich jak polskie.

– Mamy niedobór kadry medycznej, na co nakłada się wypalenie zawodowe i syndrom stresu pourazowego po pandemii. Publicznych środków nie wystarczy, aby uzdrowić ten system ‒ przekonuje ekspertka. A szefowie firm sprzedających prywatne pakiety medyczne powtarzają od miesięcy, że konieczne jest „urealnienie stawek”.

Nikt nie powie głośno i wprost, że pakiet za 100-150 złotych nie gwarantuje w zasadzie niczego ponad to, co można – po spędzeniu odpowiedniego czasu w kolejce lub szczęściu – dostać „na NFZ”. Coraz więcej pacjentów twierdzi wręcz, że w publicznej służbie zdrowia da się załatwić wiele kwestii sprawniej i szybciej. Dotyczy to przede wszystkim mniejszych miejscowości, w których firmy oferujące pakiety medyczne nie mają własnych wielospecjalistycznych placówek i podzlecają usługi lokalnym poradniom czy firmom diagnostycznym. Zdarza się, że taka poradnia świadczy usługi klientom kilku ogólnokrajowych firm. Formalnie pacjent z pakietem w firmie M. dzwoni do rejestracji firmy M., pacjent z pakietem od L. – do rejestracji L., a pacjentka z pakietem od S. – do rejestracji S. Ale i tak wszystkie te telefony przekierowywane są na „linię oczekującą” obsługiwaną przez jedną panią Jadzię, rejestratorkę lokalnej poradni zdrowia. I pani Jadzia, wedle zaleceń i prerogatyw, zarządza wszystkimi kolejkami.

Nikt nie powie głośno, że za sprawą kumulacji pacjentów z wielu kolejek oczekujących – na NFZ, na pakiety i komercyjnie z ulicy – pakiety medyczne stają się w coraz większym stopniu, zwłaszcza w Polsce powiatowej, FIKCJĄ. Poniekąd padły ofiarą własnego sukcesu: im więcej ludzi je ma, tym więcej traci realny szybki dostęp do uslug.

Pikanterii całemu zjawisku przydaje fakt, że – w ramach walki z dyskryminacją pacjentów – NFZ ściga placówki próbujące dzielić ubezpieczonych na lepszych i gorszych. Jest to w obecnych polskich realiach typowa walka z wiatrakami, bo dzielenie takie stało się powszechną praktyką. Wynika wszakże z samej istoty prywatnych usług medycznych współistniejących na przedziwnych zasadach z publicznymi: skoro płacisz za coś dodatkowo, to chcesz wiedzieć, za co.

No właśnie: za co? I właściwie – dlaczego musisz płacić tyle razy?

Służba zdrowia w Polsce amerykanizuje się

Zarówno publiczna, jak i prywatna opieka zdrowotna w Polsce opierają się na specyficznej matematyce. W tej publicznej duzi płatnicy, odprowadzający do NFZ w ramach składki zdrowotnej od kilku do nawet 100 tys. zł miesięcznie, nie wykupują w zasadzie żadnej usługi – bo nie mają czasu tkwić (i umierać) w kolejkach do lekarzy, ani czekać na odległe wizyty u specjalistów. Na pomoc publicznej opieki medycznej mogą liczyć właściwie tylko wtedy, gdy ich stan zdrowia gwałtownie się pogarsza i karetka zawiezie ich do szpitala. Dalszy ich los stał się już jednak w polskich realiach niepewny: przeciętny szpital nie gwarantuje szybkiego dostępu do wszystkich niezbędnych badań, ani tym bardziej specjalistycznych konsultacji. O wielu zabiegach można – dosłownie – zapomnieć, bo terminy są patologicznie odległe. Jedynym sposobem na przyspieszenie procedur RATUJĄCYCH ZDROWIE I ŻYCIE jest:

  • wyłożenie odpowiednio wielkich pieniędzy z własnej kieszeni (jak ktoś ma)
  • zbiórka na Siepomaga itp. (jak ktoś nie ma)

Można rzec, że polska opieka medyczna w czasach PiS silnie się amerykanizuje – z zachowaniem bardzo kosztownych i finansowo bolesnych (dla wybranych) pozorów istnienia służby publicznej.

Efekt jest taki, że miliony średniaków płacą haracz na NFZ, finansując wizyty innym, m.in. rolnikom, których składka zdrowotna wynosi od lat 1 zł miesięcznie; oraz VIP-om, zwłaszcza wpływowym politykom korzystającym z szybkiej ścieżki do diagnostyki, lekarzy i zabiegów. Ci sami średniacy próbują korzystać z prywatnych pakietów medycznych (czyli płacą drugi raz) – i są nimi coraz bardziej rozczarowani / sfrustrowani. Ostatecznie zmuszeni są bowiem zapłacić trzeci raz – za prywatną wizytę z ulicy. W przypadku wziętych specjalistów również odbiją się tu od długiej kolejki. Chyba że mają status „prywatnie po znajomości”.To najwyższy poziom dostępu.

Równie ciekawa sytuacja powstała w prywatnej opiece zdrowotnej – w systemie pakietów. W relatywnie najlepszej sytuacji są tutaj mieszkańcy czołowych metropolii, ponieważ działają tam placówki własne najważniejszych firm oferujących pakiety. Tu nie ma pani Jadzi ogarniającej rejestrację do pięciu różnych podmiotów i jeszcze dwie inne kolejki (na NFZ i prywatnie z ulicy). Jest jedna rejestracja, do której stosunkowo łatwo się dodzwonić. Poza tym większość pacjentów (przypomnijmy – trzon pakietowców to młodzi przed trzydziestką) korzysta z coraz bardziej funkcjonalnych stron internetowych oraz dedykowanych usługom aplikacji, za pomocą których można sprawdzać terminy, umawiać wizyty i załatwiać inne formalności.

Jednak i w metropoliach pacjenci-abonenci sygnalizują ograniczony dostęp do wielu lekarzy i diagnostyki, terminy bywają „odległe jak na NFZ”; ewentualnie trzeba skorzystać z usług innej placówki, działającej na peryferiach miasta lub w innym mieście, albo z porady mniej cenionego specjalisty.

Jako się rzekło, najgorzej mają mieszkańcy mniejszych miejscowości, w których dużo osób posiada wykupione podstawowe pakiety. Popyt jest wysoki, podaż usług wręcz elitarna. W efekcie podstawowi abonenci – sami z mocno ograniczonym dostępem do usług – w największym stopniu zrzucają się na… arcyszybkie wizyty tych, którzy wykupili sobie (lub pracodawca im opłacił) pakiety VIP, z gwarantowanym dostępem do kluczowych lekarzy i diagnostyki. Najtańszy taki pakiet dla dwóch osób, z licznymi obostrzeniami i ograniczeniami, kosztuje ponad 6 tys. zł rocznie.

– Konieczność zaciskania pasa, co jest spowodowane trudną sytuacją gospodarczą w związku z wysoką inflacją czy stopami procentowymi, przy równoczesnym wzroście świadomości zdrowotnej jako efekcie ubocznym pandemii koronawirusa oraz grypy, rodzi wśród Polaków powszechną frustrację. Chcemy mieć szybki dostęp do najlepszych usług medycznych i specjalistów w jak najniższej cenie. Ale to już nie jest możliwe, bo rzeczywistość zmusza do coraz większej dyscypliny finansowej. Zarówno samych pacjentów, którzy wkładają do koszyka zakupowego coraz mniej, jak i dostawców prywatnej opieki medycznej, którzy mierzą się z coraz wyższymi kosztami prowadzenia działalności. Nowoczesne zaplecze placówek, technologia czy doświadczeni lekarze kosztują i musimy brać to pod uwagę, konstruując naszą ofertę – wyjaśniał niedawno Jacek Rozwadowski, prezes zarządu Centrum Medycznego ENEL-MED, komentując wprowadzenie na rynek pakietów „komfort”, zawierających gwarancje szybkiego dostępu do usług.

Część firm odpowiada w ten sposób na coraz bardziej paranoiczną sytuację. Oto w publicznej opiece medycznej główne koszty funkcjonowania systemu ponosi grupa nieuprzywilejowanych płatników składek, którzy nie uzyskują w ten sposób dostatecznego, ani nawet miernego dostępu do usług. W systemie pakietowym zaczęło być podobnie. Pakiety z gwarancją dostępu są próbą wyjścia z tej paranoi.

Pytanie, czy w obecnej sytuacji kadrowej w polskiej opiece zdrowotnej ta próba może się powieść. A przede wszystkim: ilu podwójnych płatników może się znaleźć w gronie szczęśliwców z gwarantowanym szybkim dostępem do usług, a ilu pozostanie w szarej masie płatników potrójnych...

Komentuje dr Tomasz Lasocki z Katedry Prawa Ubezpieczeń na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego:

Za sprawą umasowienia pakietów medycznych prywatna opieka zdrowotna doszła dziś do tej samej ściany, o którą obija się od wielu lat opieka publiczna i dlatego w niemal identyczny sposób zaczyna się zatykać. Zarządzanie w prywatnych placówkach jest, oczywiście, lepsze – ale nie na tyle, by pokonać fundamentalną barierę – mocno ograniczonych zasobów. Mamy określoną liczbę lekarzy, pielęgniarek i itd., określoną infrastrukturę do diagnostyki i leczenia – a wszystko to nijak nie przystaje do rosnących potrzeb starzejącego się i zarazem coraz bardziej świadomego zdrowotnie społeczeństwa. Zarządzanie polega więc na żonglowaniu czymś, czego mamy za mało. Bez radykalnego zwiększenia liczebności personelu medycznego i rozbudowy nowoczesnej infrastruktury będziemy skazani na wydłużające się kolejki – i w publicznej, i w prywatnej opiece zdrowotnej.

Najskuteczniejszym promotorem prywatnych pakietów medycznych okazał się w Polsce rząd, który kompletnie nie poradził sobie z zarządzaniem publiczną opieką medyczną w chwili największej próby, czyli w pandemii. Byliśmy świadkami totalnego zawalenia się publicznej opieki, wielomiesięcznego braku dostępu do świadczeń, co doprowadziło do rekordowej w historii liczby nadmiarowych zgonów, a zarazem wygenerowało potężny dług zdrowotny – w związku z tym, że ludzie zmuszeni byli odwołać lub odłożyć „na lepsze czasy” nie tylko wizyty u specjalistów czy diagnostykę, ale i ważne zabiegi. Co więcej, lepsze czasy nie nadeszły i odpowiada za to znowu polityka rządu, który nie wykorzystał zwiększonego za sprawą Polskiego Ładu strumienia pieniędzy ze składki zdrowotnejdo radykalnej poprawy dostępu do usług zdrowotnych. Odbijając się od zamkniętych drzwi publicznej służby zdrowia wielu ludzi uznało, że jedynym sposobem na udrożnienie dostępu do usług zdrowotnych jest wykupienie prywatnych pakietów medycznych.

Exodusowi milionów ludzi ku prywatnej opiece zdrowotnej sprzyjały postawy sporej części pracodawców, którzy potrafią liczyć i wiedzą, że – bez zapewnienia pracownikom przyzwoitego standardu badań i leczenia – będą mieli notorycznie chorującą załogę, o wysokim poziomie absencji – a to oznacza straty. Przerażeni taką wizją pracodawcy zaczęli inwestować w grupowe pakiety medyczne. W efekcie wystąpiło zjawisko, które zna każdy, kto kiedykolwiek próbował wlać wielki baniak wody do za małej butelki przez zdecydowanie zbyt wąski lejek…

Dwadzieścia lat temu, kiedy pojawiły się prywatne pakiety medyczne, korzystało z nich bardzo mało osób. Co więcej – byli to głównie trzydziestolatkowie, co do zasady rzadko korzystający z usług zdrowotnych. Żeby ich wszystkich sprawnie obsłużyć, np. w obszarze schorzeń oczu, wystarczyło mieć jednego okulistę na cały powiat. Dzisiaj „pakietowiczów” jest kilkaset razy więcej i mają 50 lub więcej lat, a więc ich potrzeby zdrowotne także niepomiernie wzrosły. Nie da się tych potrzeb zaspokoić poprzez sprzedaż egalitarnych pakietów medycznych, bo to prowadzi do zderzenia ze wspomnianą ścianą ograniczonych zasobów. W moim przekonaniu w segmencie prywatnej opieki zdrowotnej musi dojść do silnego zróżnicowania pakietów – w efekcie tego tylko zasobniejszych klientów będzie stać na zapewnienie sobie szybkiego dostępu do wysokiej klasy usług, reszta będzie tkwić w kolejkach.