Decyzja oświatowej Solidarności o nieprzystąpieniu do trwającego strajku była zaskoczeniem chyba tylko dla samych nauczycieli. A w szczególności dla tych członków związku, którzy sądzili, że w godzinie próby poprowadzi on walkę o poprawę ich warunków pracy i płacy. Może tak jest np. we Francji, gdzie organizacje pracownicze – choć wcale nie liczniejsze niż w Polsce – są w stanie zmobilizować swoich członków do masowego protestu.
Niewykluczone, że taką też pełnią rolę w Niemczech, gdzie warunki pracy ustala się w porozumieniu ze związkowcami w układach zbiorowych. W Polsce jest inaczej. U nas w praktyce nie zawiera się porozumień zbiorowych, a zmobilizowanie pracowników do masowych protestów jest – delikatnie mówiąc – trudne. Związki, pozbawione prerogatyw, niezdolne do porywania tłumów, rozdrobnione i podzielone, pozostają skazane na współpracę z politykami. Tylko w ten sposób są w stanie wpłynąć na tworzone prawo, kierunki rozwoju poszczególnych branż, zarządy państwowych firm czy poprawę warunków zatrudnienia ogółu pracowników. A przy okazji mogą uszczknąć coś dla siebie – przypilnować związkowych przywilejów, wprowadzić działaczy do Sejmu, wywierać presję na instytucje publiczne.
Nie powinno więc dziwić, że ta kooperacja związkowców i polityków ma długą tradycję. Obecnie sprzyja jej jeszcze głęboki podział społeczny na dwa obozy: zwolenników kursu konserwatywno-socjalistycznego (rząd) i liberalnego (opozycja). Skoro każda ze stron ma już „swoje” media, dziennikarzy, ekspertów, organizacje społeczne, a nawet księży, to czemu miałyby nie mieć też „swoich” związków zawodowych”? – Doraźnie taka współpraca przynosi korzyści, często obu stronom. Ale w dłuższej perspektywie jest niedobra. Związek zawodowy musi być niezależny – uważa prof. Jerzy Wratny, wybitny ekspert prawa pracy i znawca tematyki związkowej.
Reklama