Jeszcze nigdy nie było w tym miejscu o Indiach. Naprawiam to niedopatrzenie, bo właśnie trwają w nich wybory parlamentarne (zaczęły się 11 kwietnia, a zakończą 19 maja) – z ekonomicznego punktu widzenia niesamowicie ekscytujące.
Ekscytacja wiąże się z propozycją złożoną na początku roku przez przywódcę opozycji Rahula Gandhiego, polityka pochodzącego z najsłynniejszej indyjskiej dynastii politycznej. Liderujący dziś Kongresowi Narodowemu „młody” Gandhi zapowiedział, że jeśli zostanie premierem, to wprowadzi w Indiach dochód podstawowy, zwany tam NYAY (Nyuntam Aay Yojana). Będzie on wynosił 6 tys. rupii miesięcznie na gospodarstwo domowe. Licząc według parytetu siły nabywczej, to równowartość ok. 250 euro (licząc według kursu wymiany sporo mniej). Jakkolwiek liczyć zastrzyk znaczący – w Indiach mediana dochodów nie przekracza 400 euro na gospodarstwo domowe.
Indyjski NYAY ma być bezwarunkowy, ale nie powszechny. Według koncepcji Gandhiego powinien trafić do 20 proc. najbiedniejszych mieszkańców kraju. Ale nawet przy takim zastrzeżeniu skala projektu jest niespotykana – to ok. 50 mln gospodarstw domowych. To już nie są skromniutkie projekciki prowadzone na wyselekcjonowanych grupach w Finlandii, Holandii czy w niektórych włoskich miastach. Gdyby NYAY wszedł w życie, byłby największym eksperymentem w historii całej dyskusji o dochodzie podstawowym. Koszt rozwiązania ma wynieść ok. 1 proc. indyjskiego PKB. Kongres (zapewne z politycznej kalkulacji) niewiele mówi o jego finansowaniu, choć niektórzy obserwatorzy sugerują, że rozważa on wprowadzenie podatku w wysokości 2 proc. od majątku netto powyżej miliona euro.
Treść całego felietonu można przeczytać w piątkowym weekendowym wydaniu DGP.

>>> Polecamy: Brazylia: Ultraprawicowy prezydent chce przemysłu w dorzeczu Amazonii

Reklama