ikona lupy />
Wielka Brytania, brexit, Londyn / ShutterStock

Stało się. W piątek 24 maja br. Theresa Mary May, premier Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej ogłosiła koniec swoich rządów. Porankiem przed drzwiami lokalu numer 10 przy Downing Street - chyba najbardziej rozpoznawalnym adresie na politycznej mapie Europy – w świetle kamer May oświadczyła, że jej droga jako premiera i lidera Torysów dobiegła końca i że w piątek 7 czerwca zrzeknie się przywództwa w partii. Jednak pozostanie szefem rządu, dopóki nie zostanie wyznaczony jej następca.

W emocjonalnym oświadczeniu May stwierdziła, że odczuwa głęboki smutek z powodu niedoprowadzenia do końca procesu wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii. Że robiła co mogła, by wynegocjować takie porozumienie, które pozwoliłoby na opuszczenie Wspólnoty, a zarazem chroniło miejsca pracy, bezpieczeństwo i Zjednoczone Królestwo. Łamiącym się głosem dodała, że jej ustąpienie z funkcji premiera leży w najlepiej rozumianym interesie narodowym.

Pani premier odchodzi w niesławie. Jako czwarty najkrócej urzędujący szef rządu od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Jako polityk, której nie udało się przeprowadzić skutecznie Brexitu. Jako szefowa Konserwatystów, która nie zdołała zbudować we własnej partii mocnego poparcia dla swoich politycznych projektów. I w końcu jako lider partii rządzącej, której nie udało się znaleźć żadnej płaszczyzny porozumienia z opozycją.

Reklama

Jeden z najgorszych wyborczych wyników w historii Torysów

Polityczna indolencja premier May doprowadziła do olbrzymiego spadku popularności partii Konserwatywnej. Pierwszy cios przyszedł przy okazji majowych wyborów lokalnych, w których Torysi stracili ponad 1300 mandatów. W wyborach do Europarlamentu partia rządząca poniosła kolejną klęskę – na Torysów zagłosowało mniej, niż 9 % wyborców. Brytyjscy komentatorzy twierdzą, że jest to najgorszy wynik w historii partii konserwatywnej od dnia jej powstania w roku 1834. Utracili 15 mandatów do Europarlamentu. I mimo, że Brexit jest już właściwie faktem, a wybrani posłowie nie przepracują w Brukseli całych kadencji, wyborcze fiasko jest bardzo bolesne.
Gwoździem do politycznej trumny pani premier była propozycja drugiego referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej. To wywołało gniew konserwatywnych posłów i bunt części ministrów. Piątkowe oświadczenie Theresy May zostało wymuszone przez wewnątrzpartyjny rokosz. Przewodniczący wpływowego komitetu 1922, Graham Brady, przedstawił jej ultimatum: odejdzie sama, albo stanie przed kolejnym głosowaniem o wotum nieufności. Premier przeliczyła więc głosy i zdecydowała się ustąpić.

Kiepska taktyka negocjacyjna

Teresa May okazała się słabym taktykiem. Była nieprzejednana wobec opozycji zewnętrznej, a zarazem potraktowała konserwatywnych zwolenników pozostania w strukturach UE jak sabotażystów, którzy przeszkadzają jej w prowadzeniu skutecznej polityki zagranicznej. Nie miała żadnej wizji tego, co może stać się z Wielką

Brytanią po przeprowadzonym Brexicie. A nawet, jeśli ją miała, to nie potrafiła do niej przekonać ani swoich partyjnych kolegów, ani opozycjonistów z Izby Gmin.
W negocjacjach z Unią Europejską premier odbiła się od ściany niewzruszonego wspólnego stanowiska prezentowanego przez unijnego negocjatora Michela Barniera. Nie udało jej się rozbić wspólnego stanowiska Niemiec i Francji i wynegocjować uprzywilejowanej pozycji w przyszłych stosunkach handlowych między Zjednoczonym Królestwem a Unią.

Rezygnacja May otwiera możliwość ubiegania się o przywództwo w Partii Konserwatywnej dla kilku graczy, którzy do tej pory pozostawali w jej cieniu. Jest wielu ludzi zdolnych udźwignąć ciężar odpowiedzialności za kierowanie partią. W kolejce do przywództwa od wielu miesięcy czeka Boris Johnson, czołowy eurosceptyk i zwolennik twardego Brexitu. Byli i obecni ministrowie rządu - Dominic Raab, Jeremy Hunt czy Hancock także wyglądają swojej szansy. Im szybciej Theresa May ustąpi ze stanowiska szefa partii, tym lepiej dla Torysów. Czas odbudować konserwatywne skrzydło wyspiarskiej polityki, które tyle ucierpiało przez nieudolnie przeprowadzany Brexit.

Wielokrotnie cytowany brytyjski polityk i premier Henry Temple powiedział, że Wielka Brytania nie ma ani wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół. Ma tylko wieczne interesy, których zawsze twardo broniła i nimi się kierowała. O angielskim sposobie prowadzenie polityki zagranicznej można powiedzieć wiele rzeczy: że wyspiarze są politycznie niesłowni (tu kłania się nasz nieustający polski żal o zachowanie się Churchila w Jałcie), czy bezwzględnie oportunistyczni. Ale Wielka Brytania zawsze była w swojej polityce skuteczna. Ostatnio już nie jako mocarstwo, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, ale jako liczący się w międzynarodowej polityce mocny gracz. Jednak obraz, jaki przekazała światu przez ostatnie trzy lata, przeczy obrazowi państwa spójnego i skutecznego. To obraz samoponiżenia.

May ustąpiła, ponieważ nie sprawdziła się w roli przywódcy na ciężkie czasy, a sytuacja polityczna, w której się znalazło Zjednoczone Królestwo, po prostu ją przerosła. Nie stała się drugą Margaret Thatcher, choć niewątpliwie miała takie ambicje. Na długo zostanie zapamiętana seria jej fatalnych politycznych posunięć czy aż 36 ministerialnych rezygnacji, do których doszło pod jej rządami.

Nie należy zapominać, że podczas pełnienia funkcji Theresa May podjęła istotne działania, by ograniczyć deficyt i zmniejszyć bezrobocie. Jednak w najnowszej historii na zawsze zapisze się jako polityk, która nie udźwignęła zadania skutecznego przeprowadzenia największej operacji polityczno – logistycznej XXI w. – Brexitu.

Autor: Tomasz Dzbeński

>>> Czytaj też: Wyniki wyborów do Europarlamentu w krajach UE. Tak głosowała Europa