Zapytacie: „Po co mam iść na wybory, przecież już głosowałem dwa miesiące temu”. Głosowaliście na prezydenta, ale to nie on stanowi prawo we Francji, choć przez ostatnie lata mogliście odnieść inne wrażenie – ironizowała kilka dni przed wyborami parlamentarnymi popularna humorystka Nicole Ferroni na swoim kanale na platformie YouTube. I miała rację. Po pierwsze w tym, że należało Francuzów do głosowania przekonywać. Ponad połowa została ostatecznie w domach (w sumie absencja była wprawdzie tylko o 1,7 proc. wyższa niż w 2017 r., ale są okręgi, w których frekwencja spadła zdecydowanie bardziej). Po drugie nie myliła się także w ocenie pierwszej kadencji Emmanuela Macrona. Miał on w ostatniej pięciolatce olbrzymi komfort w postaci poparcia bezwzględnej większości w parlamencie, który wypełniał de facto funkcję maszynki do przegłosowywania wszystkich propozycji rządowych.
Prezydencka partia La République en marche (wcześniej po prostu En Marche) miała według sondaży przeprowadzonych po pierwszej turze wyborów, która odbyła się 12 czerwca, zdobyć 255–295 mandatów w 577-osobowym Zgromadzeniu Narodowym. Kolejny raz przemianowana – tym razem na Ensemble (Razem) – po drugiej turze (19 czerwca) ma w parlamencie zaledwie 245 posłów, co oznacza, że – przynajmniej na razie – nie będzie w stanie realizować programu, z którym Macron wygrał w kwietniu drugą kadencję (jeśli założymy, że przedstawiane szczątkowe hasła były programem, a nie było nim po prostu utrzymanie władzy).