Stało się: z 92 153 głosami członków Partii Konserwatywnej, Boris Johnson – były burmistrz, sekretarz zagraniczny i impresario brexitu – został nowym przywódcą torysów, a tym samym – premierem Wielkiej Brytanii. Już od pierwszego dnia nowy premier Wielkiej Brytanii musi zmierzyć się z falą kryzysów.

Bez wątpienia będzie to czas pełen wrażeń. W momencie, gdy Boris Johnson obejmuje urząd, jego partia pęka i powoli traci przewagę. Zagęszcza się atmosfera kryzysu w Cieśninie Ormuz, gdzie Iran przejął brytyjski tankowiec. Służba publiczna działa coraz gorzej, gospodarka spowalnia, a funt słabnie. W ciągu zaledwie 99 dni Wielka Brytania ma opuścić Unię Europejską, co może wywołać największy kryzys od czasu II wojny światowej.

Redakcja Bloomberga zastanawia się: czy Johnson jest człowiekiem, który sprosta tym wyzwaniom?

Jego publiczny dorobek skłania do refleksji. Jako burmistrz Londynu ujawnił, że jest zręcznym showmanem, ale brakuje mu roztropności. W roli zagranicznego sekretarza pozwalał sobie na lekkomyślne wypowiedzi i upokarzające gafy. Nawet jego sojusznicy w rządzie przyznają, że Johnson często jest beztroski, niewiarygodny i mija się z prawdą. Nie jest to obiecująca charakterystyka, skoro ma on być stroną w zawiłych negocjacjach, które niebawem go czekają.

W międzyczasie znaczna część agendy Johnsona jest zarówno niejasna, jak i nieodpowiedzialna. Centralnym punktem jego kampanii był pakiet regresywnych i niepotrzebnych cięć podatkowych, które mogą kosztować prawie 25 miliardów dolarów rocznie. Zostały one połączone z ekstrawaganckimi zobowiązaniami do zwiększenia wydatków na szkoły, opiekę społeczną, policję, rozwój internetu szerokopasmowego i inne „świetne projekty”. Skąd będą pochodzić potrzebne na te wydatki pieniądze, można się tylko domyślać.

Reklama

>>> Czytaj też: Kim jest Boris Johnson - nowy lider torysów i premier Wielkiej Brytanii? [SYLWETKA]

Niewątpliwie to brexitokreśli kadencję Johnsona. Również w tej kwestii jego plany są co najmniej alarmujące. Ma on nadzieję przekonać Unię Europejską (wbrew jej deklarowanej woli) do całkowitej renegocjacji umowy, ale Johnson nie określił, co zaproponuje zamiast niej. Chce zastąpić zapis o „backstopie”, mającym na celu uniknięcie twardej granicy z Irlandią, rozwiązaniami technologicznymi, które niewielu ekspertów uważa za wykonalne. Na dokładkę przyrzekł wstrzymać „opłatę rozwodową” Wielkiej Brytanii z UE w wysokości 48 miliardów dolarów, jeżeli Unia nie spełni jego warunków.

Jeśli ta strategia nie powiedzie się – co wydaje się prawdopodobne – Johnson przyrzekł wyjść z UE 31 października bez porozumienia według filozofii „rób lub giń”. Jest to zapewne blef: takie chaotyczne wyjście poważnie zagroziłoby gospodarce Wielkiej Brytanii, podkopało jej finanse publiczne, podzieliło partię Johnsona i prawdopodobnie doprowadziło do katastrofy wyborczej. Ministrowie gabinetu w proteście przeciwko temu ruchowi zaczęli składać rezygnacje ze stanowisk.

Jeśli rzeczywiście blefuje, Johnson słabo to rozegrał. Szacując, że szansa na wyjście bez umowy jest jak „milion do jednego”, zniechęcił przedsiębiorstwa do ewentualnych przygotowań – np. gromadzenia nakładów czy modernizacji łańcuchów dostaw – które przekonałyby UE do poważnego traktowania tego zagrożenia. Johnson, proponując przekierowanie środków z rządowej rezerwy bezumownego brexitu na opłacenie obniżek podatków, zasugerował, że sam nie bierze tego na poważnie.

Wydaje się, że niewiele rzeczy Johnson traktuje poważnie, co jest chyba najbardziej niepokojące. Prawie każda decyzja, którą Johnson podejmuje w sprawie brexitu, może mieć poważne konsekwencje – dla jego partii, dla gospodarki, nawet dla samej UE. Jeśli Johnson wyczuwa powagę chwili, nie daje tego po sobie poznać.

>>> Czytaj też: "Angielski Trump". Niemieckie media zaniepokojone zwycięstwem Borisa Johnsona