Z Wojciechem Lorentzem, analitykiem ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, rozmawia Maciej Miłosz

Wicepremier Jarosław Kaczyński zapowiedział zwiększenie zdolności polskich sił zbrojnych, byśmy mogli przez dłuższy czas bronić się sami. W NATO ciągle można usłyszeć o „odstraszaniu”. Wydaje się, że chodzi o to samo. Tak prosto, po żołniersku, co to jest odstraszanie?

To koncepcja zakładająca, że przeciwnika mającego cele polityczne, które może próbować realizować za pomocą siły militarnej, można do tego zniechęcić. A odstraszać można na dwa sposoby. Po pierwsze, przez pozbawienie korzyści - spowodowanie, że rywal nie będzie w stanie np. wejść na nasze terytorium lub zostanie szybko z niego wyrzucony. Po drugie, można odstraszać poprzez kary, nałożenie kosztów nieakceptowalnych, co łączy się z odstraszaniem jądrowym. W czasie zimnej wojny to było powiązane - ZSRR musiał mieć przekonanie, że po ataku NATO może użyć broni nuklearnej. I choć w państwach członkowskich Sojuszu stopniowo narastało przekonanie, iż zagrożenie ze strony Wschodu jest głównie natury politycznej, to nie ignorowano ofensywnej doktryny radzieckiej i obecności kilkudziesięciu dywizji Układu Warszawskiego w pobliżu granic Paktu, w tym 30 sowieckich w stanie wysokiej gotowości.

Czyli przez prawie 50 lat doktryna odstraszania działała. Dlaczego wtedy było to takie skuteczne?

Reklama

Problem z odstraszaniem jest taki, że nie wiadomo, czy jest skuteczne (śmiech). Dopóki nic się nie dzieje, można zakładać, że tak właśnie jest.

Dopóki nie wybuchnie wojna, dopóty nie zweryfikujemy skuteczności doktryny?

Teoretycznie tak. Ale zbadano przypadki, w których odstraszanie zawiodło, po czym wskazano czynniki, które muszą być spełnione, by było skuteczne. Po pierwsze, trzeba mieć jasno sprecyzowane cele, których chce się bronić. Po drugie, trzeba to jasno przedstawić temu, kto chciałby nam zagrozić. Po trzecie, trzeba mieć zdolność do obrony tych celów albo nałożenia wysokich kosztów, czyli wymierzenia dotkliwej kary. I po czwarte, trzeba pokazywać, że ma się takie zdolności, np. organizując manewry czy kooperując z sojusznikami. I w czasie zimnej wojny wydaje się, że odstraszanie było skuteczne, bo doktryna nuklearna USA wywoływała wśród radzieckich polityków momentami wręcz panikę. Jednak ta skuteczność bazowała na bardzo wysokim ryzyku wybuchu konfliktu jądrowego, a to powodowało z kolei napięcia w krajach Sojuszu. Ich społeczeństwa były bardzo podatne na propagandę rosyjską mówiącą, że NATO jest agresywne. Często się o tym nie pamięta, ale polityka odprężenia, która zakładała współpracę Zachodu z krajami Układu Warszawskiego, była dla NATO kołem ratunkowym - inaczej mógł się Pakt rozpaść.

Rozpadł się jednak Związek Radziecki, a potem mamy lata 90. i tzw. przerwę strategiczną. Ale jest XXI w. i wydarzają się dwie rzeczy z naszego punktu widzenia kluczowe. Rosyjski atak na Gruzję w 2008 r., a potem agresja na Ukrainę w 2014 r. Odstraszanie przestało działać?

Wraz z rozpadem ZSRR zniknęło zagrożenie będące fundamentem utworzenia NATO oraz udzielenia gwarancji bezpieczeństwa europejskim sojusznikom przez USA. Zmieniła się sytuacja strategiczna - między państwami Zachodu a Rosją powstaje bufor państw, które zaczynają się reformować, zaś Moskwa jest w głębokim kryzysie gospodarczym i jej potencjał ofensywny maleje. Amerykanie podejmują więc decyzję, że najlepszym sposobem na stabilizację Europy będzie rozszerzenie NATO - lecz Sojusz musi się zmienić, bo inaczej nie przetrwa. Musi się dostosować do sytuacji, w której główne zachodnie mocarstwa nie czują się już zagrożone przez kilkadziesiąt radzieckich dywizji, ale boją się np. terroryzmu lub konfliktów w swoim sąsiedztwie. Dlatego NATO zmieniło strategię. Musiało być zdolne zarówno do obrony swoich członków, także tych nowych, jak i do prowadzenia misji reagowania kryzysowego, aby mogło niwelować zagrożenia poza własnym terytorium. Na poziomie retorycznym cały czas podkreślano, że kolektywna obrona jest główną misją NATO, jednak fundusze obronne były cały czas cięte. Wyrzucano stare rodzaje uzbrojenia, ale nie było pieniędzy na nowe. Na dodatek w 2008 r. w Zachód uderzył krach finansowy i państwa zaczęły mocno liczyć pieniądze. W tym okresie Sojusz de facto nie miał zdolności do obrony własnego terytorium. Dlatego metodami politycznymi starał się obniżyć napięcie polityczne w relacjach z Rosją. Nie chciał się zmierzyć z sytuacją, że Rosja staje się zagrożeniem, gdy my jesteśmy uwikłani w Afganistanie oraz Iraku. I dlatego po ataku na Gruzję w 2008 r. w NATO zwyciężyła koncepcja, by wrócić z Moskwą do business as usual.

W tym czasie doszło do wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Gruzji, który powiedział w Tbilisi: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”. Na Zachodzie te słowa przeszły niezauważone. Mija kolejne sześć lat i Rosja anektuje Krym. Co się wtedy dzieje w Sojuszu?

Zgadzam się, że w 2008 r. wiele państw nie chciało zauważyć agresji Rosji, lecz na poziomie analityczno-eksperckim to zostało odnotowane. Na przykład w 2009 r. Szwecja, która co prawda nie jest członkiem NATO, ogłosiła deklarację, że jeśli którekolwiek państwo nordyckie zostanie zaatakowane, to ona udzieli mu pomocy. I że od innych państw nordyckich oczekuje tego samego. To pokazuje, jakim szokiem było to, że Moskwa jest gotowa użyć siły militarnej w stosunku do swoich sąsiadów. A w 2014 r. Rosja już nie tylko zaatakowała, ale wręcz zagarnęła część terytorium Ukrainy.

Odstraszanie już nie działa.

Nawet jeśli NATO obiecało, że Ukraina będzie członkiem Sojuszu, to jednak kraj ten nie był objęty traktatowymi gwarancjami bezpieczeństwa. Członek Paktu to zupełnie inna kategoria. Zaś wnioski, jakie wyciągnięto z obu wojen światowych, mówią, że do zakończenia konfliktu z udziałem innego mocarstwa konieczne jest zaangażowanie Ameryki. Dlatego właśnie w czasie zimnej wojny stworzono mechanizmy, jak zintegrowana struktura dowodzenia, wspólne planowanie i odpowiednie rozmieszczenie sił, które miały wymusić pewien automatyzm decyzji i zwiększyć prawdopodobieństwo uwikłania USA w konflikt. Ale prawdą jest, że po zakończeniu zimnej wojny NATO zmniejszyło znaczenie odstraszania w swojej polityce. W zasadzie nie rozwijało struktur niezbędnych do obrony nowych członków Sojuszu, czyli m.in. Polski i państw bałtyckich.

To efekt m.in. porozumienia NATO - Rosja z 1997 r. W Polsce politycy często mówili, że jesteśmy członkiem Sojuszu, ale drugiej kategorii.

Rosja nie była w tym czasie traktowana jako zagrożenie. Obawiano się też, że rozszerzenie Paktu to przepis na konflikt z Kremlem. Dlatego w politycznej deklaracji zatwierdzonej jeszcze przed zaproszeniem kolejnych państw Sojusz stwierdził, że jeśli jego ocena zagrożeń się nie zmieni, to nie będzie rozmieszczał znaczących sił w nowych krajach członkowskich. Realia polityczne w NATO były takie, że bez tego samoograniczenia trudno byłoby o konsensus w sprawie rozszerzenia Paktu. Na Zachodzie nie było poczucia, że jesteśmy członkiem drugiej kategorii, było przeświadczenie, że zmieniły się realia. Tłumaczono, że jak faktycznie pojawi się zagrożenie, to będzie czas, by się do tego dostosować. Polska postrzegała to inaczej, głównie dlatego że Sojusz zobowiązał się do zapewnienia pewnej podstawowej zdolności do prowadzenia misji kolektywnej obrony - stworzenia struktury dowodzenia, planów, utrzymywania sił na odpowiednim poziomie i prowadzenia niezbędnych ćwiczeń, a w NATO był jednak silny opór, aby to realizować, częściowo ze względów finansowych, ale głównie w obawie przed sprowokowaniem Rosji.