Cały moskiewski aparat propagandowy, budowany i suto karmiony przez długie lata, pracuje dziś na osiągnięcie jednego celu – ma zminimalizować negatywne dla Kremla skutki polityczne i strategiczne ukraińskiej ofensywy w polu. Na wewnętrznym odcinku tego wirtualnego frontu wciąż obowiązuje przekaz: „Rosjanie, nie obawiajcie się, Putin czuwa. Także nad tym, co robicie i myślicie. Walczymy nie tylko z jakąś tam (nieodmiennie pogardzaną) Ukrainą, ale z całą potęgą wrażego NATO (po to są przekazy o „polskich najemnikach” i często fejkowe zdjęcia zniszczonego sprzętu pochodzenia zachodniego), a mimo to wygrywamy. Jeśli się wycofujemy, to tylko na z góry upatrzone pozycje. A hucznie zapowiadana przez tyle miesięcy wielka ofensywa ukraińska właściwie została już odparta. Teraz tylko trochę cierpliwości, a nasze bataliony niebawem znów wrócą pod Kijów i pognębią faszystów”.

Na krótką metę to jeszcze działa i wciąż zabezpiecza władzę Putina i jego akolitów, ale coraz ważniejszy staje się zewnętrzny odcinek frontu informacyjnego. W największym skrócie – Moskwie chodzi o to, żeby mimo realnych sukcesów militarnych Ukrainy, nawet potencjalnie daleko idących, nie dopuścić do istotnych zmian w swoich relacjach z głównymi graczami Zachodu. Żeby przegrywając wojnę, wygrać pokój. To nie jest niemożliwe, historia dostarcza wielu przykładów.

Rosja stara się nie dopuścić do zbyt dużego wzrostu międzynarodowej roli Ukrainy i/lub do jej wejścia w zachodnie struktury bezpieczeństwa. Państwo ze stolicą w Kijowie, skoro już musi nadal istnieć i nie da się go trwale wciągnąć w moskiewską strefę wpływów, ma być możliwie słabe pod każdym względem i przede wszystkim pozostawać w szarej strefie – bez realnych gwarancji, że w razie kolejnej agresji w przyszłości ktokolwiek ważny ujmie się za nim na serio. Jednocześnie sama Rosja ma pozostać ważnym graczem, którego nie rozlicza się za popełnione zbrodnie, lecz raczej negocjuje się z nim warunki współpracy. I od którego, gdy dym opadnie, być może znów kupuje się surowce. Bo przecież reżim musi z czegoś żyć.

Reklama

Blef się nie sprawdził

Do niedawna Kreml usiłował osiągnąć te cele metodą łopatologiczną – głównie tupiąc i strasząc. Na początek zatrzymaniem eksportu surowców energetycznych. Zachód powiedział wtedy „sprawdzamy” i okazało się, że blef nie zadziałał. Sięgnięto więc po straszak nuklearny: Dmitrij Miedwiediew i inni, a okresowo nawet sam Putin, grozili eskalacją wojny i przeniesieniem jej na terytoria krajów zachodnich. Elementem tej układanki były „społeczne ruchy pokojowe”, pozornie oddolne, które bazowały na mieszance ludzkiego strachu („będą do nas strzelać”), skąpstwa („pieniądze nam zabierają”) i resentymentów antyukraińskich, próbując mobilizować europejską opinię publiczną w kierunku zgodnym z potrzebami Rosji. Nie wypaliło, pomoc dla Ukrainy nie zmalała, wręcz przeciwnie. A liczni, zdekonspirowani przy tej okazji, płatni agenci wpływu i darmowi „pożyteczni idioci” (np. Leszek Sykulski oraz jemu podobni w wielu innych państwach) zostali ze zdjęciami z rosyjskimi ambasadorami oraz z kompromitującymi wpisami w mediach społecznościowych niczym… Himilsbach z angielskim. Moskwa wyciągnęła wnioski i w obliczu porażki tej akcji sięga po subtelniejsze narzędzia.

Czasem pewnie nie musi ich nawet inspirować metodami operacyjnymi. Ma na Zachodzie wystarczająco wielu „poputczików” (dosłownie: towarzyszy podróży, metaforycznie tak Lew Trocki nazywał inteligentów, którzy poparli rewolucję październikową). Ci zaś z własnej woli, czasem w dobrej wierze, a czasem w trosce o własne interesy, proponują korzystne dla Rosjan kierunki myślenia. Wystarczy im nie przeszkadzać. No, może czasami trochę pomóc w reklamie.

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji