W ośrodku dla przesiedleńców w Dnieprze ponad 50-letnia Jana mieszka dłużej niż rok. Po tym, jak dowiedziała się o nim od koleżanki, szybko spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyła w drogę. W ostrzeliwanym przez Rosjan Charkowie nic jej nie trzymało. Przed wojną pracowała jako sprzedawczyni w sklepie, lecz właściciele zamknęli biznes. Zabrakło też najbliższych. Mąż Jany nie żyje, a córka mieszka za granicą. Dlatego w ucieczce towarzyszył jej tylko pies.

Jana jest jedną z 62,5 mln osób przesiedlonych wewnętrznie na świecie. W 2022 r. było ich prawie dwa razy więcej niż uchodźców, którzy schronienie znaleźli poza granicami swoich ojczyzn. Tych – według danych UNHCR – jest 35,3 mln. Choć Jana mówi, że jej dotychczasowe życie się rozpadło, to nadal jest „wsjo priekrasna”. Mówi po rosyjsku, jak większość osób w ośrodku. – Okolica jest bardzo ładna. Mamy dużo zieleni, niedaleko jest rzeka – opowiada. Nosi się jak panie w polskich sanatoriach: wygodny dres i włosy uczesane tak, jakby dopiero wyszła od fryzjera. Spędza czas z koleżankami z ośrodka, chodzi z psem do lasu. Przyzwyczaiła się. Rozmawiając ze mną, nawet się śmieje i żartuje.

To teraz dom

Położone w lewobrzeżnej części Dniepru centrum dla przesiedleńców Jana nazywa domem. Dwupiętrowy budynek udostępniło uchodźcom miasto. Za darmo. Pod warunkiem że będą opłacać rachunki. Z zewnątrz wygląda nie najgorzej. Plastikowe okna, lekko obdrapana elewacja. Przy drzwiach stoi kilka krzeseł. Na jednym siedzi starsza pani, wygrzewa się w słońcu. Dookoła biegają dzieci, a kilku mężczyzn rozładowuje przyczepę ze sprzętem do remontu ośrodka. Bo panujące tu warunki pozostawiają wiele do życzenia. Na początku nie było prądu. Wnętrza są zaś mocno zniszczone i ciemne. Na ścianach wiszą splątane kable, przywodząc na myśl bliskowschodnie obozy dla uchodźców. Tam – choć na większą skalę – taki widok jest normą.

Reklama

W sumie ośrodek przypomina szkołę. Wysokie sufity, korytarze. I żółte, odrapane ściany, na których wiszą namalowane przez dzieci obrazki. A na nich tęcza, słońce, flaga Ukrainy oraz uśmiechnięci ludzie. Obok lista ogłoszeń w języku rosyjskim, np. „Przewóz samochodem do siedmiu osób na terenie kraju”. Obok treść modlitwy.

Uchodźcy remontują ośrodek sami. Powoli, bo brakuje im pieniędzy. Na początku zrobili kuchnię. Jest jasna i przestronna. W środku kręci się sporo kobiet. Mówią, że teraz zabierają się do remontu pomieszczeń sypialnych. Jana dzieli pokój z pięcioma osobami. Jest ciasno. Kilka piętrowych łóżek, krzesła, stół. I porozrzucane dookoła bagaże. Prawdopodobnie cały dobytek, który uchodźcom udało się zabrać z domów. Ale mieszkańcy podkreślają, że jest przyjemnie, że największe problemy zostały już zażegnane. – Na początku wojny dotarło tu mnóstwo osób, które nie wiedziały, jak radzić sobie z traumą. Odbywały się libacje alkoholowe, dochodziło do awantur – słyszę. Latem ub.r. problematycznych lokatorów wyrzucono. Nie przyjmuje się tu teraz mężczyzn. Chyba że przyjeżdżają z całą rodziną.

Obecnie w centrum mieszka 270 przesiedleńców. Niedawno ich przybyło, bo w mieście zostały zamknięte inne ośrodki tego typu. Ludzie boją się, że wkrótce taki sam los czeka także ich dom. – Przyjeżdżają tu często osoby zainteresowane kupnem działki i nieruchomości, oglądają centrum bardzo dokładnie – mówią.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM MAGAZYNIE DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ ORAZ NA E-DGP

Mieszkańców ośrodka wspiera międzynarodowa organizacja pozarządowa International Rescue Committee