Sześć lat temu okolice dworca Keleti w Budapeszcie na długie tygodnie zaroiły się od uchodźców i migrantów ekonomicznych, którzy szlakiem bałkańskim próbowali dostać się do Austrii i Niemiec. Przez cały 2015 r. przez granicę przeszło kilkaset tysięcy osób – zapewne nie więcej, niż 400 tys. Trudno to dziś dokładniej oszacować, ponieważ węgierskie władze umyślnie wstecz zmieniły statystyki, a dane za rok 2015 przestały być dostępne. Nie wiemy także, jak liczna grupa (jeśli w ogóle) wyraziła chęć pozostania na Węgrzech. Faktem jest, że stosunek do migracji nie był dla Węgrów abstrakcyjnym pytaniem, lecz rzeczywistością, z którą wielu zetknęło się osobiście.

Polityczne paliwo

Początek roku 2015 był dla koalicji Fidesz-KDNP fatalny. Po dwukrotnie przegranych wyborach uzupełniających do parlamentu partia Viktora Orbána znalazła się w impasie, bowiem straciła większość konstytucyjną. To był moment, w którym polityczny wiatr zaczął nieco mocniej wiać w żagle opozycji. W badaniu Ipsos z lutego i marca 2015 r. notowane poparcie Fidesz w całej populacji spadło z 37 proc. pół roku wcześniej do 21 proc. Gdyby wybory odbywały się wówczas, opozycja wspólnie miałaby zdecydowanie lepszy wynik aniżeli Fidesz. Rozwój kryzysu migracyjnego całkowicie przestawił jednak polityczne zwrotnice. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że był najlepszym, co mogło przytrafić się Fideszowi. To on zapewnił tej partii reelekcję w 2018 r.
Do 2015 r. w języku węgierskim dominowało pojęcie kivándorlás oznaczające emigrację – setek tysięcy Węgrów do innych krajów Unii Europejskiej. Wraz z pierwszymi informacjami o osobach, które w sposób nielegalny przekraczały granicę, do debaty publicznej coraz intensywniej wprowadzano termin bevándorlás – imigracja, a następnie migráció, migracja. Gdy wtedy komentowałem ten kryzys w polskich mediach, mało kto mówił tu „migrant”. Na Węgrzech termin ten był już powszechnie używany.
Reklama
Na początku 2015 r. László Toroczkai, burmistrz Ásotthalom, miasteczka położonego przy granicy z Serbią, ok. 190 km od Budapesztu, wystosował apel do rządu o to, by państwo obroniło mieszkańców i okolice przed migrantami. Toroczkai, wówczas sympatyk Jobbiku, dzisiaj lider skrajnie prawicowej partii Mi Hazánk (Nasza Ojczyzna), honorowy przewodniczący nacjonalistycznych i ksenofobicznych organizacji, informował, że od ostatnich miesięcy 2014 r. granicę przekroczyło 7–8 tys. imigrantów. Zasłynął tym, że powołał w swojej miejscowości straż obywatelską o paramilitarnym charakterze – niezależnie do instytucji takich jak policja. Toroczkai zamieścił w mediach społecznościowych film, na którym informował po węgiersku z angielskimi napisami, że przekraczanie granicy jest przestępstwem. Całości dopełniała dramatyczna muzyka i hasło „Węgry to zły wybór (dla imigrantów – red.), ale Ásotthalom – najgorszy”.
175-kilometrowa granica Węgier z Serbią to w większości pola. Nie wymagała specjalnej sprawności, by ją przekroczyć. Wraz z uchodźcami z Bliskiego Wschodu szlakiem bałkańskim ruszyli także migranci ekonomiczni z krajów bałkańskich. Policja (na Węgrzech nie ma straży granicznej) szybko jednak odstąpiła od rejestrowania migrantów i ustalania ich narodowości. W mediach pojawiało się coraz więcej obrazów z lasów, w których pozostawiali oni część swojego dobytku – do dzisiaj pamiętam zdjęcia z błękitnymi plecakami UNICEF, które do sieci wrzucał Toroczkai. Polityk ten zaczął zdobywać popularność i budować poparcie dla Jobbiku, wówczas największego konkurenta politycznego Fideszu. Rozpoczęła się wręcz bratobójcza rywalizacja o dominację na prawicy, w której Jobbik poległ.
Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.