Cła nałożone w ub. r. na chiński import do USA o wartości 250 mld dol. zaciągnęły Pekin do stołu rozmów. Groźba nowych ma wymusić na Państwie Środka jak największe ustępstwa na finiszu prowadzonych od kilku miesięcy negocjacji. Te bowiem zaczęły iść w niepożądanym kierunku: jak donosi „The New York Times”. Chińczycy przez weekend wycofali się z części obietnic, w efekcie oferując znacznie mniej, niż założył sobie Trump.

Po kilku miesiącach względnego spokoju wróciliśmy więc do klasycznej wojny nerwów: kto pierwszy mrugnie. Stawka jest wysoka, bo cła w takiej skali (podwyżka z 10 do 25 proc. na towary o wartości 200 mld dol., obok 50 mld już obłożonych taką wartością) nie były dotąd stosowane, trudno więc przewidzieć wszystkie konsekwencje ich wprowadzenia. Wiadomo, że uderzą w Chińczyków, ale dotkną też USA; pytanie brzmi, kto wytrzyma dłużej.

Pozycja siły

Reklama

Na początku „The art of the deal” czytamy: „Targu najlepiej dobijać z pozycji siły, a taką daje tylko coś, na czym zależy drugiej stronie, ale co masz tylko ty. Albo jeszcze lepiej: czego druga strona potrzebuje. Lub bez czego nie może się obejść”. Chinom oczywiście zależy na jak najmniejszych ograniczeniach w dostępie do amerykańskiego rynku. Na USA trudno im się wypiąć: gdzie przekierują towary o wartości 539 mld dol. (wynik za 2018 r.), jakie rocznie sprzedają po drugiej stronie Pacyfiku. W końcu ile na świecie jest zamożnych gospodarek z 300 mln klientów?

Druga strona nie może się obejść bez amerykańskiego klienta, ale nie jest powiedziane, że cła zmuszą ich do ustępstw. Część przedstawicieli władz w Pekinie z pewnością chciałaby zakończyć już całą awanturę, ale część idzie na konfrontację, a przynajmniej chce, żeby to tak wyglądało. „Niech Trump podniesie cła. Zobaczymy, kiedy wrócimy do stołu rozmów” – napisał Hu Xinjin, redaktor naczelny państwowego tabloidu „Global Times”. Dodajmy, że napisał to na Twitterze, który w Chinach jest zablokowany. Komuś więc zależało, żeby komunikat poszedł w świat.

Chiny mierzą się ze spowolnieniem gospodarczym, ale nie jest powiedziane, że cła przyczynią się do tego procesu w znaczący sposób. Ich wpływ na handel nie jest bowiem aż tak oczywisty, jak chciałby Trump. Z punktu widzenia firm cło to dodatkowy koszt, a ten może być przerzucony na klientów lub zaabsorbowany przez producenta lub importera. Jeśli marże są wysokie – a przecież po to przerzuca się produkcję do Chin, żeby marże takie mogły być – to biznes ma pole manewru.

Zresztą w krótkoterminowej perspektywie amerykańskim importerom też będzie trudno zmienić chińskich dostawców na innych. Atrakcyjność Państwa Środka jako fabryki świata nie zasadza się bowiem wyłącznie na taniej sile roboczej, ale też na ustabilizowanych łańcuchach dostaw. Innymi słowy, jeśli ktoś stawia tam montownię towaru X, to między innymi dlatego, że wokół działają firmy zapewniające komponenty do produkcji X. Wokół nich zaś firmy wytwarzające materiały, z których wykonane są komponenty do produkcji X. W tym sensie Chiny to „one stop shop”: można tu zrealizować praktycznie dowolne zamówienie bez obaw, że na którymś etapie produkcja się wywróci i czegoś zabraknie.

Bezzębny smok

Jeśli Trump w piątek zadecyduje o podwyżce ceł, Chiny z pewnością odpowiedzą tym samym. W grze oko za oko, ząb za ząb stoją jednak na przegranej pozycji: mają po prostu za mało zębów. Waszyngton może obłożyć cłami 250 mld dol. chińskiego importu i będzie mógł grozić podwyżką na kolejne 250 mld. Pekin nie ma tego samego komfortu. Państwo Środka w 2018 r. sprowadziło ze Stanów Zjednoczonych towary o wartości 120 mld dol.

Co więcej, na jakiejś części tego importu zasadza się konkurencyjność chińskiej gospodarki: bez amerykańskich procesorów interes mogą zwijać zarówno ZTE, jak i Huawei (ZTE zresztą Trump już doprowadził do na skraj upadku), a także Lenovo.

Realizacja żądań Waszyngtonu (w tym przede wszystkim ułatwień w prowadzeniu działalności gospodarczej dla zagranicznych podmiotów) oznaczałaby jednak dla Chin rezygnację ze ścieżki, której zawdzięczają sukces: od reform Denga Xiaopinga kapitał z zewnątrz mógł poruszać się w Chinach wyłącznie podług ściśle określonych reguł (np. zakładając joint venture z podmiotem lokalnym i transferując na jego rzecz technologie). Liberalizacja rynku wewnętrznego oznaczałaby porzucenie recepty na sukces, która prawdopodobnie jeszcze przez wiele lat służyłaby chińskiej gospodarce.

Co więcej, Chińczycy mogą iść w zaparte, bo potrafią wyciągać wnioski z historii. Doskonale pamiętają, co stało się z ostatnim krajem, który zdecydował się pójść na ustępstwa handlowe względem USA, czyli z Japonią. Przez wiele lat Amerykanie z Krajem Kwitnącej Wiśni mieli dokładnie ten sam problem, co z dzisiaj z Chinami: dużo u nas sprzedają, mało od nas kupują (zresztą wówczas też za wzorcowy przykład podawano samochody).

Z tą nierównowagą postanowił ostatecznie rozprawić się Ronald Reagan. Na mocy tzw. porozumienia z Plazy (od nazwy hotelu) Japończycy zgodzili się na zwyżkę wartości swojej waluty, aby obniżyć konkurencyjność swojego eksportu i zmniejszyć deficyt handlowy z USA. Jen podrożał dwukrotnie w ciągu trzech lat, sprzedaż zagraniczna zaczęła pikować i Bank Japonii podjął wówczas decyzję o poluzowaniu polityki monetarnej, co nakręciło bańkę spekulacyjną i doprowadziło na przełomie lat 80. i 90. do spektakularnego krachu, z którego Japonia nie podniosła się do dziś.

Trump więc licytuje wysoko, ale w swoim mniemaniu jest na wygranej pozycji. „Ludzie uważają, że jestem hazardzistą, a ja nigdy nie uprawiałem hazardu. Dla mnie hazardzista to ktoś, kto gra na jednorękich bandytach. Ja wolę być właścicielem tych maszyn. To doskonały interes” – napisał w innym ustępie „The art of the deal” przyszły prezydent.

>>> Czytaj też: USA: Były prawnik Trumpa trafił do więzienia. Do czego się przyznał?