Jeszcze tydzień temu Emily W. Murphy była niemal nikomu nieznaną urzędniczką zawiadującą nieznaną Amerykanom agencją rządową. Już sama nazwa kierowanej przez nią instytucji przywodzi na myśl zatęchłą atmosferę obrastającej Waszyngton bezosobowej biurokracji: Administracja Usług Ogólnych (General Services Administration, GSA). Agencja pełni funkcję zaplecza organizacyjnego rządu i jego pracowników: zarządza budynkami federalnymi, organizuje przetargi na oprogramowanie czy zawiera umowy z firmami sprzątającymi. To do niej zwracają się urzędnicy, gdy zepsuje im się komputer albo nie dostali wynagrodzenia za nadgodziny.
Ale gdy Amerykanie wybiorą nowego prezydenta, GSA odgrywa też ważną rolę w przekazaniu władzy i zapewnieniu ciągłości funkcjonowania instytucji państwowych. Przydziela ekipie prezydenta elekta biura i adresy e-mailowe, ułatwia kontakty z pracownikami agencji federalnych i przekazuje dokumenty rządowe – również informacje niejawne, np. dotyczące bezpieczeństwa narodowego. Agencja wypłaca też zwycięzcom niemałą pulę pieniędzy na sformowanie przyszłej administracji (w tym roku to prawie 10 mln dol.).
Aby proces zmiany warty mógł się rozpocząć, szef GSA najpierw musi wydać rodzaj listu uwierzytelniającego, w którym stwierdzi, że jest już znany wynik wyborów prezydenckich. To jak oficjalne uznanie urzędującej administracji, że jej dni dobiegają końca. Do tej pory procedura ta była biurokratyczną rutyną. Poza waszyngtońskimi wyjadaczami mało kto nawet wiedział o jej istnieniu, bo pokonany kandydat zawsze wygłaszał przemowę, w której gratulował rywalowi zwycięstwa – i dalej sprawy zdawały się toczyć naturalnym biegiem. W 2016 r. ówczesny szef GSA podpisał stosowne dokumenty kilkanaście godzin po tym, jak stacje telewizyjne ogłosiły Donalda Trumpa zwycięzcą.
Tym razem jest inaczej. A urzędniczka, która pozostawała dotąd w cieniu wielkiej polityki, nagle znalazła się w centrum sporu o władzę.
Reklama

Podtrzymywanie fikcji

Choć od tygodnia wiadomo, że obecny gospodarz Białego Domu przegrał wyścig o reelekcję, Emily W. Murphy nadal odmawia wydania zgody na to, by Joe Biden i jego współpracownicy powoli przejmowali pałeczkę. Tłumaczy, że sztab Trumpa wciąż walczy w sądach o przeliczenie głosów. I powołuje się na precedens z 2000 r., gdy zmiana warty opóźniła się o kilka tygodni z powodu batalii na Florydzie. Tyle że dzisiejsza sytuacja w niczym nie przypomina tej sprzed 20 lat: spór między George’em W. Bushem a Alem Gore’em dotyczył ok. 500 głosów mieszkańców jednego stanu, które miały rozstrzygnąć o tym, kto ostatecznie przejmie Biały Dom. O porażce Trumpa przesądziła zaś przegrana w kilku stanach, i to znacznie większą liczbą głosów. Co więcej, jak pokazał kazus z 2000 r., opóźnianie wymiany ekipy rządzącej może negatywnie wpłynąć na bezpieczeństwo narodowe. Według raportu komisji badającej zamachy z 11 września skrócony okres przejściowy był jednym z czynników, który przyczynił się do tego, że USA nie były odpowiednio przygotowane na ataki terrorystyczne.