Romesh Ratnesar: Jest pan rektorem National University, prywatnej uczelni non-profit z siedzibą w San Diego, na której kształci się 25 tys. studentów, spośród których wielu jest pracującymi dorosłymi. Pytanie, które zadaje sobie wielu studentów, rodziców i pracowników brzmi: czy dyplom uczelni ma nadal wartość. Jak oszacować wartość wyższej edukacji? Czy pana zdaniem inwestycja w tradycyjne wykształcenie jest nadal opłacalna?

David Andrews: To tak naprawdę zależy od stopnia naukowego, dyscypliny i instytucji nadającej tytuł. Wysoko klasyfikowane stopnie i uczelnie zapewnią prawdopodobnie wysoki zwrot z inwestycji. Jednak wartość stopnia uzyskanego w mniej znanej uczelni, w dyscyplinie, która historycznie nie zapewniała dobrej posady, powinniśmy zacząć moim zdaniem kwestionować. Studenci powinni być rozsądnymi konsumentami, a instytucje bardziej skoncentrowane na przyszłych korzyściach, jakie zapewnią studentom, których rekrutują.

Jedną z rzeczy, na które ludzie nie zwracają wystarczająco dużej uwagi, jest selektywność w wyborze kierunku pod kątem jego wartości. Im bardziej wybiórcza jest uczelnia, tym większy zwrot z inwestycji gwarantuje, ponieważ może sama wybrać swój zespół ludzi, którzy wykazują się zdolnościami do wykorzystania stopni, wchodząc na rynek pracy. W instytucjach, które charakteryzują się otwartym dostępem, takich jak moja, posiadamy heterogeniczną populację studentów. Jest zróżnicowana pod względem pochodzenia rasowego, ekonomicznego czy historii służby wojskowej (wielu studentów tej uczelni ma związek z wojskiem – przyp. red.). Większość naszych studentów to niedoreprezentowane w szkolnictwie wyższym mniejszości. Niektórzy ich członkowie przychodzą do nas, posiadając w swoim dorobku nawet 100 godzin lekcyjnych (ang. credit hours) z trzech do pięciu innych instytucji. Jeśli nie potraktujemy każdego z tych studentów w sposób indywidualny i nie postaramy się spersonalizować ich programu nauczania, to nie wykonamy tak naprawdę swojej pracy.

RR: Biorąc pod uwagę pandemię i pogorszenie koniunktury na rynku pracy, czy wzrosła presja na uczelnie takie jak pana, by zapewniać studentom zwrot z inwestycji w edukację? Czy studenci mówią, że chcą zobaczyć więcej dowodów na to, że odniosą korzyści z nauki?

Reklama

DA: Słyszymy to nie tylko od studentów, ale także od pracodawców. Pytają, czy możemy dostarczyć im studentów albo absolwentów z odpowiednim typem umiejętności na wolne stanowiska. Jest tak, ponieważ istnieje rozbieżność pomiędzy umiejętnościami wielu osób kończących studia, a rodzajami stanowisk, które wymagają obsadzenia. Jeśli nie będziemy wystarczająco elastyczni w tworzeniu i promowaniu programów nauczania w obszarach, w których brakuje odpowiednich kwalifikacji, to zaprzepaścimy okazję pomocy naszym studentom.

Z drugiej strony, czy warto studiować, biorąc pod uwagę całkowity koszt czesnego? Zobowiązaliśmy się na czas pandemii do obniżenia go o 25 proc. Zaoferowaliśmy bezpłatne zajęcia przez pierwsze cztery miesiące pandemii studentom, którzy ucierpieli w swoich macierzystych uczelniach z powodu odwołania zajęć. Wprowadziliśmy szereg nowych stypendiów dla naszych studentów, które łagodzą ciężar uiszczania czesnego. Obejmują one tzw. stypendia motywacyjne – im więcej okresowo pracujesz oraz im większe postępy w ramach programu robisz, tym tańsza staje się nauka. Tak więc za każde trzy zaliczone w miesięcznej perspektywie kursy, czwarty dostajesz za darmo. To pracujący dorośli, którzy często mają dwójkę lub trójkę dzieci, a poza tym opiekują się starszymi rodzicami. Obecnie w czasie pandemii pracują w domu z dziećmi na karku, próbując uzyskać dostęp do komputera w prywatnej przestrzeni. To prawdziwe wyzwanie. I jeśli nie pomożemy im zaadaptować się do tej sytuacji, to prawdopodobnie nie będzie opłacało im się poświęcać czasu, energii i ponosić kosztów czesnego, by skończyć studia.

RR: Populacja studentów pana uczelni jest starsza, niż wiek postrzeganego jako typowy studenta. Średnia dla całej populacji to 33 lata. Czy obecny system stosowany na pana uczelni jest efektywny dla dorosłych studentów, którzy często pracują i mają obowiązki poza uczelnią?

DA: Obecny system jest oparty o zasadę, że bardziej interesuje nas, ile czasu trzeba poświęcić na nauczenie się czegoś, niż dokumentowanie tego. Pracujący dorośli nie mają komfortu ustalenia sztywnych ram czasowych, w których się uczą.

Potrzebujemy wprowadzenia systemu mikro-poświadczeń kwalifikacji opartych o kompetencje, które mają dużą krótkoterminową przydatność dla rynku pracy. Niektórzy nasi studenci potrzebują 10 lat na skończenie studiów, ponieważ pracują albo służą w wojsku. Biorą udział w kursach wtedy, kiedy mogą, gromadząc je każdego roku. Na końcu tej drogi mogą stać się pierwszymi absolwentami w rodzinie, są więc niesamowicie dumni ze swojego osiągnięcia. Muszą jednak czekać od 8 do 10 lat na uzyskanie jakichkolwiek korzyści ze zrealizowanych kursów. Współpracując z przemysłem, znajdujemy sposoby na tworzenie mikro-poświadczeń kwalifikacji, które są niezbędne do uzyskania dyplomu, ale mogą też pomóc studentom na aktualnie zajmowanym stanowisku albo w zdobyciu pracy, do której aspirują, jeszcze przed uzyskaniem dyplomu. Wiele zmieni się, gdy rynek zatrudnienia zacznie bardziej opierać się niż obecnie na kompetencjach. Jeśli ludzie będą zatrudniani na podstawie mikro-poświadczeń kwalifikacji, doprowadzi to w całym sektorze edukacji do poważnych zakłóceń.

RR: Co jest barierą dla rynku pracy w przejściu do oceny i zatrudniania pracownika w oparciu o wspomniane alternatywy dla tradycyjnych stopni? Czy powodem jest brak dobrych narzędzi do oceny wartości danej umiejętności?

DA: Musimy znacznie więcej rozmawiać i osiągnąć porozumienie w zakresie kryteriów oceny. Mamy duże zaufanie do stałych ram czasowych, ponieważ opieramy się na nich od tak dawna. Jeśli spędziłeś pewną ilość czasu na nauce czegoś i uzyskałeś pozytywną ocenę, to jesteś w pełni przekonany, że system powinien tak działać. Jednak znaleźliśmy się obecnie w nowym środowisku, które umożliwia przełamanie tego podejścia na rzecz bardziej modułowego podejścia do kompetencji, a to kładzie większy nacisk na proces oceniania.

Myślę, że odchodzimy od czasów, gdy mówiliśmy studentom, że powinni przyjść na nasz uniwersytet, ponieważ posiadamy wiedzę oraz dostęp do naukowych treści za pośrednictwem profesorów, książek i bibliotek. Idea wyższej edukacji polegała na tym, że musisz pójść na uniwersytet, ponieważ to sposób na uzyskanie dostępu do wiedzy. Jednak nie możemy nadal się na tym opierać, ponieważ edukacyjne treści są obecnie bezpłatne i wszechobecne. Teraz „handlujemy” poświadczeniami i ich wartością, co sprawia, że musimy bardziej angażować się w udowodnienie ich skuteczności. Jeśli zamierzamy wykorzystać alternatywę dla stopni naukowych, lub narzędzia, które będą dodatkiem do nich, to jak wiele zaufania możemy na tym zbudować? Myślę, że to w tym obszarze procesu zatrudnienia panuje zastój. Nie doszliśmy jeszcze do punktu, w którym istnieje wystarczająco duże zaufanie (wśród pracodawców) do systemu opartego o świadczenie usług.

RR: Jest pan pedagogiem od czasów szkoły średniej, a wcześniej był pan dziekanem School of Education na Johns Hopkins University. Co sprawiło, że poświęcił się pan nie tylko nauczaniu, ale też studiowaniu procesu edukacji jako dyscypliny?

DA: Zawsze pasjonowałem się dziećmi i ich edukacją. Później rozwinęło się to w lepsze rozumienie osób uczących się całe życie. Poszedłem na psychologię i psychologię rozwojową, ponieważ interesowałem się tym właśnie obszarem. I zawsze fascynowało mnie pytanie, w jaki sposób zapewniamy dostęp do edukacji w najwyższej formie najbardziej zmarginalizowanym społecznie populacjom.

RR: Istnieją duże różnice pomiędzy osobami, które studiują na elitarnych tradycyjnych uczelniach takich jak Johns Hopkins oraz instytucjach takich jak National University. Jakie są podobieństwa?

DA: Część pracy, którą wykonywaliśmy w School of Education na Johns Hopkins University była poświęcona marginalizowanym społecznościom wschodniego Baltimore. Uświadomiliśmy sobie, że uniwersalne podejście do edukacji nie jest skuteczne. Konieczna jest jej personalizacja. Zupełnie nie znałem National University, gdy starałem się tam o pracę, ale wydawało się ono dla mnie niesamowitą szansą z powodu posiadania niejednorodnej populacji studentów i dlatego, że jest to dość odważna, otwarta instytucja. Myślę, że to jedno z niewielu miejsc, w których możemy dokonać transformacji w edukacyjnym modelu w kierunku bardziej spersonalizowanego i precyzyjnego podejścia. Tradycyjne instytucje będą pod tym względem naprawdę trudne do zmiany. Jednak istnieją uczelnie takie jak National University, Western Governors University czy Southern New Hampshire University, które koncentrują się na niezwykle zróżnicowanych społecznościach i które mają chęci i apetyt, do zmiany modelu.

Wciąż wracam do pytania o to, jaki jest główny cel edukacji – nieważne,chodzi o uniwersytet, czy szkołę podstawową (ang. K-12 school). Powinna ona służyć uczniom, a nie ich selekcjonować. Nieustannie koncentruję się na tym, jak realizujemy konkretne potrzeby uczniów.

RR: Od początku pandemii toczy się wiele dyskusji na temat przyszłości szkół wyższych i tego, czy doświadczymy poważnych zakłóceń w modelach biznesowych amerykańskich uczelni. Czy uważa pan, że to prawdziwy punkt zwrotny?

DA: Możliwe, że dojdzie do znaczących zmian i zakłóceń w funkcjonowaniu małych uczelni, które nie mają silnej marki. Duże placówki, które działają głównie w Internecie, staną przed obliczem zmieniającej się konkurencji, więc również doświadczą trudności. Zmiana tradycyjnych instytucji zajmie dużo czasu, ponieważ ich marka jest zbudowana na selektywności. Ludzie wciąż chcą należeć do klubów zrzeszających śmietankę towarzyską, do której dostęp jest zamknięty i do której niewiele osób może należeć. Cześć populacji nadal spogląda na nie z zazdrością. Jednak nie dotyczy to większości studentów. Osoby wybierające się na studia koncentrują się na zawodowym rozwoju. Jeśli nastąpi gruntowna zmiana, jak niektórzy przewidują, a firmy zaczną zatrudniać na podstawie kompetencji, tomyślę, że w szkolnictwie wyższym dojdzie do kilku dość rewolucyjnych zmian. Jeśli podstawą zatrudnienia staną się certyfikaty, a nie dyplomy, to uczelnie zaczną się dostosowywać w szalonym tempie do nowych praktyk.

RR: Jaki jest więc ostateczny rezultat? Co uczelnie mogą zrobić, by zwiększyć wartość studiów?

DA: Musimy porzucić nasze schematy myślowe i nie chodzi wyłącznie o kwestię koncentrowania się na dyplomie. Chodzi o wdrażanie programowych dyskusji już na początku procesu edukacji, służenie studentom oraz tworzenie dla nich zawodowych ścieżek lub umożliwianie im awansu w firmach, w których się obecnie znajdują. Uniwersytety muszą zmienić swoje nastawienie: współtworzyć i współdzielić programy nauczania z sektorem pracy. W przeciwnym razie pracodawcy stworzą swoje własne wymagania. Znaczenie uniwersytetu będzie malało, szczególnie w jego części specjalizującej się w przygotowywaniu studentów na rynek pracy, jeśli uczelnie nie osiągną porozumienia w zakresie tego, jak mają wyglądać wspomniane poświadczenia kompetencji.