Od kilku miesięcy Amerykanie poważnie negocjują normalizację stosunków między Izraelem a Arabią Saudyjską. Zgodnie z przeciekami za oficjalne uznanie państwa żydowskiego Rijad otrzymać ma od USA sporo - gwarancje bezpieczeństwa, dalsze kontrakty wojskowe, wsparcie przy rozwoju cywilnego programu nuklearnego, a także zobowiązanie ze strony Izraela do pewnych ustępstw wobec Palestyńczyków. O tym, że udało się dojść do wstępnego porozumienia, a „megadeal” ogłoszony będzie w ciągu 9-12 miesięcy, pisał niedawno „Wall Street Journal”.

Pozostawałbym sceptyczny. Są duże szanse, że informacje medialne są spinem środowisk, którym na porozumieniu zależy (m.in. lobby proizraelskie w USA). Do negocjacji – jak przyznaje sam Biały Dom – pozostało wciąż wiele. Jakiekolwiek zapisy musiałyby też zostać końcowo zatwierdzone przez Joe Bidena (który jeszcze w tym roku ma spotkać się z premierem Izraela Benjaminem Netanjahu). Na ten moment wiadomo tyle, że przywódca USA dał amerykańskim dyplomatom „zielone światło” na negocjacje.

Załóżmy, że do porozumienia, które opakowywane byłoby jako „historyczne”, naprawdę dojdzie. Być może rzeczywiście byłby to nawet przełom i polityczny sukces Stanów Zjednoczonych, choć mam wątpliwości. Z pewnością byłaby to jednak kolosalna plama na wizerunku Bidena, ciążąca na jego dziedzictwie. Na poparcie tezy przedstawię sześć argumentów.

Reklama

Porozumienie oznaczałoby odwrót Bidena od deklarowanych wartości

Za Bidena miało być inaczej niż za Trumpa. Silniejsza ochrona praw człowieka, wspieranie demokracji i praworządności na świecie, współpraca międzynarodowa w dobrej wierze – słyszymy w końcu o tym w niemal każdym przemówieniu demokratycznego prezydenta. I tak częściowo jest, odnotować należy, Stany Zjednoczone wróciły do paryskiego porozumienia klimatycznego czy ostatnio do UNESCO, a w 2021 i 2023 roku Biały Dom organizował „szczyty demokracji”.

Jednocześnie Arabia Saudyjska, której daleko do demokracji, nie stała się „pariasem”, jak zapowiadał w kampanii Biden. Wsparcie wojskowe USA dla mocarstwa jest w większości utrzymywane. A łamiący codziennie prawo międzynarodowe Izrael też nie poniósł żadnych poważniejszych konsekwencji za przemoc wobec Palestyńczyków, nielegalne żydowskie osiedla na Zachodnim Brzegu oraz zamach na niezależność wymiaru sprawiedliwości. Porozumienie Arabii Saudyjskiej i Izraela oznaczałoby, że kraje te mogą liczyć nie tylko na pobłażliwość ze strony USA, ale i nagrodę. W ogóle nie współgra to z pięknymi słowami Bidena o demokracji.

Porozumienie oznaczałoby bezpośrednie wsparcie dla krwawych przywódców

Biden nie ma dobrej chemii ani z Netanjahu, ani z Muhammadem ibn Salmanem ("MBS"), nie jest to tajemnicą. A szerokie lukratywne porozumienie byłoby nie tylko solidnym wsparciem dla Izraela i Arabii Saudyjskiej jako państw, ale politycznym tlenem dla Netanjahu oraz „MBS-a”, polityków arcykontrowersyjnych.

Izraelczyk kłamie niczym Dawid Ben-Gurion (który w tajemnicy przed światem prowadził izraelski program atomowy). Wbrew zapowiedziom i prawu poszerza ku niezadowoleniu Waszyngtonu żydowskie osiedla na Zachodnim Brzegu, nie robi nic, by pomóc pogrążonej w kryzysie humanitarnym Gazie czy wprowadza w błąd w sprawie irańskiego programu nuklearnego. Stoi na czele skrajnie prawicowego rządu pełnego fundamentalistów religijnych.

„MBS”, mimo zaledwie 37 lat, ma także sporo na swoim koncie. Poczynając od krwawej interwencji zbrojnej w Jemenie (gdzie Arabia Saudyjska używała sprzętu wojskowego kupionego w USA), przez trzyletnią blokadę Kataru czy porwanie libańskiego premiera, aż po zlecenie w 2018 roku zabójstwa saudyjskiego opozycyjnego dziennikarza w konsulacie w Stambule Dżamala Chaszukdżiego.

Porozumienie oznaczałoby, że Biden łatwo ulega presji

Dom Saudów nie chciał wyborczej wygranej Bidena. Rijad preferuje w USA republikanów, choć przez różnego rodzaju organizacje wpływu zabezpiecza się w Waszyngtonie na wszystkie polityczne scenariusze. W październiku ubiegłego roku, za pięć dwunasta przed wyborami parlamentarnymi w Stanach Zjednoczonych, Saudyjczycy zaserwowali Bidenowi niemiłą niespodziankę. W ramach karteluOPEC+ podjęli decyzję o ograniczeniu wydobycia ropy naftowej o 2 mln baryłek dziennie. Miało to doprowadzić do wzrostu cen i niezadowolenia z administracji w USA i skutkować odpływem wyborców od demokratów do republikanów.

Amerykanie byli wzburzeni, Biden mówił, że należy przemyśleć relacje z arabskim królestwem, ponownie zapowiadał konsekwencje. Nie wydarzyło się właściwie nic, prezydent spotkał się nawet z „MBS-em”. Można stwierdzić, że presja nawet zmiękczyła stanowisko przywódcy USA.

Porozumienie oznaczałoby, że polityka międzynarodowa USA jest niebezpiecznie wykorzystywana kampanijnie

Dziennikarze w USA zastanawiają się, co potencjalnie może być dobrego w „meagadealu” dla samych Amerykanów. Felietonista „New York Times’-a” Thomas Friedman rozbrajająco przyznaje, że nie wie. A jedna z przyczyn, dlaczego Biden dąży do porozumienia, wydaje się prosta – cykl wyborczy. Administracji bardzo zależy, by negocjacje zakończyły się jeszcze przed wyborami prezydenckimi. Chodzi tu o wyborcze ogrzanie się przy przełomowym dokumencie, zdjęcia z szefami MSZ-ów, przedstawienie Bidena w kampanii jako sprawnego międzynarodowego gracza.

Tak zrobił Donald Trump w Porozumieniach Abrahamowych we wrześniu 2020 roku. Wtedy doszło do uroczystej ceremonii w Białym Domu, gdzie szefowie MSZ Bahrajnu oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich podpisali porozumienia normalizujące relacje ich krajów z Izraelem. Biden nie chce być gorszy.

Porozumienie wcale nie oznaczałoby, że Waszyngtonowi nagle zależy mocniej na losie Palestyńczyków

Na papierze Palestyńczycy mogą otrzymać dużo. Pewnie w porozumieniu znalazłoby się wsparcie finansowe od Rijadu, a także zobowiązanie premiera Izraela do zatrzymania dalszego osadnictwa żydowskiego na Zachodnim Brzegu. Być może nawet deklaracja o dążeniu do „rozwiązania dwupaństwowego”.

Tyle papier. Bo już w 2020 roku Netanjahu zobowiązał się do wstrzymania osadnictwa na Zachodnim Brzegu w porozumieniu ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Ale nie wstrzymał. A utworzenie państwa palestyńskiego, równolegle do Izraela, było jednym z elementów inicjatywy zaproponowanej przez Rijad jeszcze dwadzieścia lat temu. W zamian Izrael miał zostać uznany przez arabskie państwa. Propozycję odrzucił rząd Izraela, szybko umarła, mało kto walczył o nią poważnie. Palestyńczycy mają wszelkie prawa, by nie wierzyć ani Netanjahu, ani Saudyjczykom, ani Amerykanom.

Piszący te słowa, brał udział w niektórych spotkaniach na tzw. konferencji bliskowschodniej w Warszawie w 2019 roku. To w polskiej stolicy doszło przy mediacji Amerykanów do pierwszych spotkań wysokich rangą Izraelczyków z ich odpowiednikami z niektórych państw arabskich, był to początek procesu,który trwa do teraz. Ciężko było pozbyć się wtedy przygnębiającego wrażenia, że Amerykanów w ogóle nie interesuje los Palestyńczyków, że to sprawa najmniej istotna. Na czele z frontmenem USA na konferencję – byłym burmistrzem Nowego Jorku Rudy'm Giulianim. Postacią swoją drogą po prostu odrażającą – źródłem oceanu fake newsów na temat wyborów, wzywającego w Waszyngtonie do przemocy na ulicach i uznaną przez prokuraturę w USA za „współspiskowca numer jeden” przy próbie odwrócenia przez Donalda Trumpa wyniku wyborczego.

Porozumienie oznaczałoby obrazę dla Ukraińców

Wsparcie wojskowe i polityczne USA dla Ukrainy, choć limitowane i z naszej perspektywy niewystarczające, jest kolosalne. Biden w Kijowie zasłużył na pomnik. Szczyt NATO w Wilnie pokazał, że wojskowe wsparcie krajów Sojuszu będzie utrzymywane. Ale równocześnie NATO nie dało walczącej o wolność i demokrację Ukrainie nadziei na żadne poważniejsze gwarancje bezpieczeństwa, choćby pomostowe, choćby niepełne.

Arabia Saudyjska i Izrael, kraje którym bardzo daleko od demokracji, mogą natomiast mieć nadzieję na nowe gwarancje. Rijad chce otrzymać coś w stylu artykułu 5. NATO. Dla Waszyngtonu to za dużo, ale jednocześnie dyplomaci zza Oceanu wychodzą z pomysłem „artykułu 4,5”, rozwodnionej wersji. Wciąż jednak konkretniejszych niż obecne i do tego oficjalnie spisanych.

Podsumowując, już same negocjacje nad „megadealem”, nadzorowane przez Jake’a Sullivana, to dość przygnębiająca historia. Hipokryzja bije po oczach. Biały Dom to widzi, ale chyba uważa, że wszystko jest usprawiedliwione, bo stawka jest większa. Bo co mają z tego wszystkiego Amerykanie? Niewykluczone, że ich celem numer jeden jest próba odciągnięcia Arabii Saudyjskiej od rozpychających się w regionie Chin.