Oliver Anthony pojawił się znikąd, nikt go wcześniej nie znał. Z długą rudą brodą, prostą szarozieloną koszulką i jedną gitarą. Z piosenką śpiewaną z południowym zaciąganiem z Wirginii, nagraniem na tle lasu, z towarzyszącym muzyce country przeciągłym cykaniem świerszczy. To obrazki i dźwięki, które chwytają za serce niemal każdego Amerykanina żyjącego na prowincji. Nie dziwi więc, że utwór przebojem wdarł się na szczyty list przebojów, a w dwa tygodnie na YouTube dobija do 40 milionów wyświetleń. Lecz najważniejszy jest tekst protest songu „Rich Men North of Richmond, czyli „Bogacze na północ od Richmond”. To cios w elitę z Waszyngtonu. Stolica USA znajduje się właśnie na północ od Richmond w stanie Wirginia. Od miasta, które było stolicą buntowniczej Konfederacji.

Krytyka władzy na melodię country

W trzyminutowej piosence Anthony śpiewa, że władza chce „totalnej kontroli”, „twój dolar jest do granic opodatkowany”, a programy społeczne „doją”. Czasem jest bezpośredni, czasem naprowadza słuchacz na kontrowersyjny temat (w USA nazywa to się uroczo dog whistle, czyli „gwizdanie na psa”). Tak się dzieje w przypadku wersów, gdzie sugeruje w granicach teorii spiskowej, że waszyngtońskie elity zamieszane są w zorganizowaną pedofilię. Prawica w Ameryce znalazła swój buntowniczy hymn, pieśń zdenerwowanej białej prowincji, zaniepokojonej tempem zmian narzucanym przez wielkie miejskie ośrodki i demokratów. Znalazła barda wykluczonych, człowieka z Appalachów, regionu zapomnianego przez rząd federalny i wielkie górnicze korporacje. Zamieszkanego przez ciężko pracujących ludzi z wielkimi sercami, ale zazwyczaj niemniejszymi problemami i skromną zawartością portfeli.

Reklama

Starcie "liliputów"

Nieprzypadkowo od pytania o „Bogaczy na północ od Richmond” rozpoczęła się w Milwaukee pierwsza debata republikanów ubiegających się o nominację partii w przyszłorocznym wyścigu o Biały Dom. A kandydaci brzmieli w niej, jakby dopisywali kolejne wersy przeboju. Gubernator Florydy Ron DeSantis mówił, że „nasz kraj przeżywa upadek” (apokaliptyczne nuty w stylu „było dobrze, jest źle, a może być jeszcze gorzej” zawsze rewelacyjnie sprzedają się na prawicy w USA). Była ambasador USA przy ONZ Nikki Haley załamywała ręce nad zwiększonym w pandemii finansowaniem programów społecznych ze środków federalnych. Senator Tim Scott chwalił się, że na Kapitolu głosował za zmniejszeniem podatków dla korporacji i najbogatszych Amerykanów. – Uwolnijmy amerykańską energię. Kopmy, spalajmy węgiel, rozwijajmy energetykę nuklearną. Zmiany klimatyczne to mistyfikacja – mówił natomiast przedsiębiorca Vivek Ramaswamy.

Ukraina na tapecie

W Milwaukee nie zabrakło też Ukrainy, choć Anthony o niej akurat nie śpiewa, a dla republikanów sprawa staje się coraz mniej istotna politycznie. Dwóch czołowych kandydatów poza nieobecnym na debacie Donaldem Trumpem wyraziło opinie, które powinny nas i naszego wschodniego sąsiada nieco niepokoić. Ramaswamy stwierdził, że Ukraina więcej pieniędzy już nie potrzebuje, a wojnę uznał za „nie do wygrania”. DeSantis nazwał ją, nie po raz pierwszy zresztą, „terytorialnym sporem”, zapowiedział także że jako prezydent Stanów Zjednoczonych wycofa wsparcie dla Kijowa, o ile Europa nie zwiększy swojej pomocy. Z kronikarskiego obowiązku należy odnotować, że wspierania Ukrainy broniła Haley, a także były wiceprezydent USA Mike Pence oraz były gubernator New Jersey Chris Christie.

Debata bez głównego rozgrywającego

Na ten moment to wszystko jednak walka liliputów, bo po prawej stronie w sondażach liczy się tylko Trump. Debata pokazała niestety, że problemy republikanów wykraczają poza tak pożądane przez wierchuszkę ugrupowania odejście nowojorskiego enfant terrible z polityki. Bo nie wiem, jak Partia Republikańska chce się odnaleźć we współczesnym świecie i tworzyć silną Amerykę z niedowierzaniem w zmiany klimatyczne i sceptycyzmem wobec rozwoju zielonej energii. Z apelowaniem o niskie podatki wszędzie i zawsze oraz przekonaniem, że welfare state w stylu europejskim skończy się tragedią. A także, to wisienka na torcie, z taką podatnością na teorie spiskowe. Te wszystkie poglądy rodem ze skansenu miasteczka na Dzikim Zachodzie, wcale nie są w interesie republikańskiego elektoratu i poprawy sytuacji ekonomicznej zwykłych, szarych Amerykanów, nazywanych „milczącą większością”. Obawiam się, że Trump i jego wypowiedzi to wierzchołek góry lodowej, to symbol większego problemu, z jakim mierzy się bardzo skostniała prawa strona w USA.