Czy Europa dwa lata od wybuchu kryzysu ma szansę wydźwignąć się nie tylko gospodarczo, lecz także prestiżowo z tej zapaści?
Europa po kryzysie jest jak człowiek, który chce, żeby wszyscy dali mu święty spokój. Od Pekinu po Waszyngton, a nawet w samej Brukseli, Stary Kontynent jest postrzegany jako wypalona potęga. Owszem, dobre miejsce do życia, ale fatalne do snucia ambitnych planów na przyszłość. Widać to szczególnie dobrze, gdy przypomnimy sobie ostatnie dwie dekady. Jeszcze w latach 90. Europa była modnym miejscem. Politycy przypominali snujących plany podboju świata prężnych biznesmenów. Stworzyli wspólną walutę, podjęli próbę pisania eurokonstytucji, przesunęli granice swoich wpływów i godzili wolny rynek z unikatowym w skali światowej modelem państwa dobrobytu. Interes wyraźnie się rozrastał. Biznes niecierpliwie czekał na otwarcie nowych rynków na wschodzie kontynentu. Kryzys ostatecznie rozbił tę atmosferę zadowolenia, a stan ducha europejskich elit polityczno-biznesowych zmienił się nie do poznania. Dziś są one podobne do akcjonariuszy funduszu emerytalnego. W pierwszym rzędzie interesuje je ograniczenie ryzyka inwestycyjnego i zminimalizowanie ewentualnych strat, a nie chwytanie szans, jakie niesie zmieniający się świat. Zwłaszcza społeczeństwa starej Unii straciły pewność siebie, energię i nadzieję, że przyszłość może przynieść jeszcze coś dobrego. Niemcy, Francuzi czy Hiszpanie są zdecydowani bronić status quo: wieku emerytalnego, zdobyczy socjalnych, gwarancji zatrudnienia. Nie w głowie im ekspansja. Przeszli na przedwczesną emeryturę.
Co się właściwie stało? Rządy najbogatszych państw Europy Zachodniej zrobiły przecież wszystko, by obywatele nie odczuli najbardziej dramatycznych skutków kryzysu. Państwa znacjonalizowały zagrożone banki i wydały miliardy euro na nakręcanie gospodarczej koniunktury. Wbrew obawom nie zaatakowała nawet inflacja.
Kryzys przyniósł nieznaną wcześniej temu pokoleniu mieszkańców Zachodu niepewność jutra. Wydobył na powierzchnię tajone od dawna lęki, na przykład dotyczące konsekwencji procesów demograficznych. Średni wiek mieszkańca UE wynosił w momencie rozszerzenia w 2003 r. 37,7 roku. Według prognoz w 2050 r. skoczy do 52,3 roku. W tym samym czasie przeciętny Amerykanin będzie miał... 35,4 roku. Nie mówiąc już o mieszkańcach gospodarek wschodzących.
Reklama
To nie są nowe dane.
Tylko że przed kryzysem zagrożenie wydawało się czysto akademickie. A dziś rozmawiają o tym zwykli ludzie. Zwłaszcza w warunkach powolnego wychodzenia z recesji widzimy coraz wyraźniej, że kurcząca się populacja produkuje i konsumuje mniej. Czynnikiem stabilizującym mogłaby być imigracja, ale doświadczenie uczy, że powiększa ona zasoby mało wykwalifikowanej siły roboczej, a więc pompuje wzrost gospodarczy w ograniczonym stopniu. Na dodatek codzienność w krajach Europy Zachodniej pokazuje, że z imigracją wiążą się olbrzymie problemy integracyjne, a zachodni politycy od lat są pod rosnącą presją opinii publicznej, by Europę zamykać, a nie otwierać. Krótko mówiąc, znaleźliśmy się w pułapce.

>>> Czytaj też: Strauss-Kahn, szef MFW: Zwykli ludzie płacą za "błędy" rządów

Wciąż jednak Europa może się poszczycić prawdziwym dobrobytem. Czy to już nas nie cieszy?
Problem w tym, że w ostatnim półwieczu Europa Zachodnia rozwijała się w pokoju i konsekwentnie budowała swój dobrobyt. Skutkiem tego Niemcy, Francuzi czy Holendrzy zaczęli myśleć w następujący sposób: „To my jesteśmy najbardziej cywilizowaną częścią globu. Żyjemy w postnowoczesnych, postnarodowych społeczeństwach, które dbają o prawa człowieka, integrują wykluczonych i dbają o ekologię. Wszystko, co musimy robić, to cierpliwie czekać, aż reszta świata do nas dołączy”. Tymczasem wygląda na to, że w świecie, który wyłania się z kryzysu, niewiele rosnących w siłę potęg ma ochotę pójść drogą wytyczoną przez Europę Zachodnią. Zresztą nie za bardzo mają nawet ku temu możliwość. Europejczycy zdają się bowiem zapominać, że rozwój unikatowej w skali świata integracji Starego Kontynentu był możliwy w bardzo specyficznych warunkach.

>>> Polecamy: Najlepsze sposoby na przyspieszenie światowego wzrostu gospodarczego

Jakich?
Przede wszystkim trwającej od lat 80. amerykańskiej hegemonii. Mimo ostrej krytyki, której nie szczędziło Waszyngtonowi wielu europejskich polityków i intelektualistów, właśnie pax americana idealnie służył europejskim interesom. To amerykański parasol nuklearny umożliwił Europie wejście w rolę niekonwencjonalnego, ponadnarodowego globalnego gracza, który zrezygnował z siły militarnej, a jego potęgą była tylko gospodarka. To przecież promowany przez USA porządek liberalny sprawił, że globalne życie gospodarcze opiera się głównie na konkurencji prywatnych firm i kapitału, a nie państw forsujących swoje interesy siłą. To idealnie pasowało Unii, która od początku była gospodarczym gigantem, ale politycznym karłem. Jednak taka sytuacja już się nie powtórzy.
Dlaczego właściwie ten świat ma się raptem skończyć?
Wszystko wskazuje na to, że po kryzysie będziemy żyć w świecie bez tak wyraźnej hegemonii USA jak dotychczas. W siłę rosną kraje, które rozumują w kategoriach XIX-wiecznych potęg: są nacjonalistyczne, cenią sobie raczej siłę niż dominującą w Brukseli żmudną kulturę budowania kompromisu. Owszem, świat wciąż będzie grał w wymyślony na Zachodzie kapitalizm. Ale to nie oznacza, że stanie się bardziej demokratyczny, socjaldemokratyczny ani nawet bardziej wolnorynkowy. Przedsiębiorcy, którzy robią interesy w Chinach, wiedzą doskonale, o czym mówię. Tam państwo dyktuje twarde reguły gry i wyznacza ramy, w których inwestor ma się poruszać. To nie jest ekspansja zachodniego kapitału w Europie Środkowo-Wschodniej w latach 90., gdy całowano inwestora po rękach i widziano w nim wehikuł, który zawiezie nas do wymarzonej UE.
Ale czy Unia w kontaktach z Chinami czy Indiami koniecznie musi działać jako jeden dyplomatyczny organizm? Czy nie zdrowsza byłaby wolna konkurencja firm z różnych krajów UE?
To, co było, już nie wróci. Unia musi mieć polityczne środki nacisku i wspierania interesów gospodarczych unijnych firm. Widać to najlepiej w Afryce, gdzie Waszyngton i Pekin w ostatniej dekadzie wyprzedziły Europejczyków głównie dzięki wspieraniu interesów gospodarczych przez politykę. Niestety, nawet największe unijne potęgi są za małe, by skutecznie negocjować np. z Chińczykami. Kilka lat temu niemieckie firmy próbowały uruchomić za Wielkim Murem sieć superszybkiej kolei. Miejscowe władze zapaliły się do pomysłu i obiecały fantastyczne możliwości rozwoju. Niemcy wysłali swoich inżynierów. Po serii prób Chińczycy zaczęli jednak tracić zapał do przedsięwzięcia. Projekt rozszedł się po kościach. Kilka miesięcy później Chiny zaprezentowały własną sieć superszybkiej kolei – łudząco podobną do niemieckiej. Tak się tam robi interesy. Niestety, albo siedzisz przy stole, albo jesteś w menu. Nie ma trzeciej drogi. Aby to zmienić, Europa musi się otworzyć na ryzyko. Weźmy na przykład niedawną powódź w Pakistanie. Cały świat pośpieszył z pomocą, bo nie od dziś wiadomo, że akcja humanitarna wiąże się z niezawodnym otwarciem lokalnego rynku. W jakimś sensie jest więc inwestycją. Na szczycie w Brukseli nowy brytyjski rząd argumentował, że większe zaangażowanie w Pakistanie to dla Unii szansa na realne zyski. Jego pomysł spotkał się ze sceptycyzmem wielu krajów. Przeciwnicy argumentowali, że Londyn ma tam swoje ukryte interesy, Pakistan jest daleko, a Unia boryka się z ważniejszymi kłopotami. Największy organizm gospodarczy świata, jakim jest UE, nie może myśleć w tak ciasnych kategoriach. W ostatnich latach zbyt często ustawialiśmy się w roli komentatora geostrategicznych wydarzeń, ale nie chcieliśmy być ich współtwórcą. Woleliśmy krytykować amerykański model bezdusznego kapitalizmu, zamiast wejść do gry. I pewnie nawet mieliśmy rację, piętnując np. nadmierne ryzyko napędzające międzynarodowe finanse. Tylko co z tego? Komentatorzy wprawdzie często mają rację, ale zazwyczaj są dużo biedniejsi niż giełdowi spekulanci.
Czy Chiny, Indie i Brazylia to jedyne regiony ekspansji gospodarczej w nadchodzących latach. A co z bliskim Europie obszarem postsowieckim? Czy poza rozdzielonymi już surowcami jest tam jeszcze coś do wzięcia?
Bez wątpienia. Już klasycy ekonomii dowodzili, że najchętniej inwestujemy w bliskich nam kulturowo obszarach. Dowodzą tego liczby. Amerykańskie inwestycje bezpośrednie w Irlandii są dziś wyższe niż te w Chinach. Niemcy czerpią swoje bogactwo przede wszystkim z handlu wewnątrz Unii, a nie z eksportu na inne kontynenty. Politycy mogą podpisywać kolejne porozumienia z rządami państw wschodzących, a gazety pisać o tamtejszych rynkach, ale koniec końców inwestorzy lubią, gdy mogą się dogadać i wiedzą, jakie są reguły gry. Obszar postsowiecki ma dla Unii olbrzymi potencjał i Bruksela nie powinna o tym zapominać.
Czy układając nowy model relacji z nowymi potęgami gospodarczymi, Europa powinna nadal stawiać na liberalizację międzynarodowego handlu? Czy przeciwnie, raczej zacząć uszczelniać swój rynek?
Trzeba przede wszystkim pożegnać się z mitem, że globalizacja i liberalizacja handlu międzynarodowego to sytuacja, w której wszyscy wygrywają. Owszem, wolny handel jest zwycięstwem europejskich konsumentów, którzy dostają coraz tańsze produkty, ale jednocześnie śmiertelnym zagrożeniem wielu sektorów europejskiego przemysłu, np. tekstylnego. Dlatego pytanie brzmi inaczej: czy Europa jest w stanie ponieść koszty braku takiej liberalizacji? Wydaje się, że jednak nie. Jesteśmy zbyt uzależnieni od surowców oraz od eksportu naszych towarów na tamtejsze rynki. Skończył się świat, w którym oni sprzedają nam tanie produkty, a my jesteśmy centrum usług bankowych i wysokich technologii. I nie myślę już tylko o japońskiej potędze elektronicznej. Wydaje się, że wkrótce Chińczycy zdetronizują Europę w dziedzinie produkcji np. technologii wytwarzania energii słonecznej. W pewnym sensie sami strzeliliśmy sobie gola, przenosząc produkcję, a razem z nią również departamenty rozwoju i badań, do tańszych krajów, np. do Indii. W efekcie przyspieszyliśmy tylko proces wyciekania know-how. Jeśli Europa chce zachować potęgę gospodarczą, musi kształtować swoje stosunki handlowe dużo rozważniej. Ale dyktować reguł gry już nie będziemy.
Z pańskich słów wynika, że w globalnej polityce Europa balansuje gdzieś między pierwszą a drugą ligą. A jak kryzys zmienił życie gospodarcze wewnątrz Unii? Wyrównał czy raczej pogłębił różnice?
Kryzys dowiódł zdecydowanie, że nie ma jednej Europy. Jest Północ i Południe. I ten podział dotyczy moim zdaniem już nie tylko samej strefy euro, lecz także wrzucanej dotąd do jednego worka nowej Europy. Polska i Czechy różnią się dziś od Bułgarii i Węgier równie mocno jak Niemcy od Portugalii. Kraje Południa rozwijały się dzięki tanim kredytom, które zniknęły i nie powrócą. Południe było bardziej uzależnione od fantastycznego rozwoju rynku nieruchomości: i dotyczy to w równym stopniu Hiszpanii, jak i Bułgarii. Na tym tle Polska zdołała zachować wzrost dzięki stabilnej konsumpcji wewnętrznej. Mówię o tych przykładach, bo uważam, że czas mówić o każdym kraju Europy Środkowo-Wschodniej z osobna, co zaczynają rozumieć inwestorzy. I to też jest wymierny efekt kryzysu.
Nie wydaje się panu, że kryzys pokazał jeszcze jedno. W UE nie ma miejsca dla średniaków: albo jesteś konkurencyjny z powodu jakości twoich produktów, jak Niemcy, albo tani, jak Polska. Trzecia droga – zwiększania jakości życia bez poprawiania konkurencyjności – którą próbowała iść Grecja, skończyła się.
Przypadek Grecji, Hiszpanii i Portugalii jest specyficzny. Ich kłopoty nie dowodzą wcale, że wejście do UE w dłuższej perspektywie zapędziło kraje Południa w gospodarczą pułapkę. Problemem był przez lata brak presji na wewnętrzne reformy. Trzeba pamiętać, że Ateny czy Madryt weszły do UE z przyczyn politycznych: stara Unia chciała stabilizować swoje wychodzące z dyktatur peryferie.
Polska i kraje regionu też wchodziły do UE z przyczyn politycznych.
To były jednak dwa zupełnie różne rozszerzenia. Dla wszystkich było jasne, że Madryt i Ateny muszą wejść do Wspólnoty nawet bez reform gospodarczych. Czy nie zastanawia, dlaczego poparcie dla UE jest najwyższe właśnie w takich krajach jak Hiszpania? To proste. Bo dla nich integracja europejska to tylko nowe drogi i poprawa jakości życia, bez żadnych przykrych wspomnień. W Polsce czy Bułgarii jest zupełnie inaczej. W latach 90. przeszliśmy bezpardonową terapię szokową, o jakiej Grekom się nawet nie śniło. Unia w okresie przedakcesyjnym wymusiła na nas głębokie reformy, od których zależało członkostwo w UE. Gdybyśmy się nie podporządkowali, przeciwnicy integracji takich krajów jak Polska natychmiast by je wykorzystali do sabotowania procesu akcesji. Już nawet po rozszerzeniu Komisja Europejska nie wahała się zawieszać wypłat funduszy strukturalnych dla Bułgarii z powodu niewystarczającej, jej zdaniem, walki z korupcją. W tym samym czasie wszyscy wiedzieli, że grecki system podatkowy praktycznie nie działa. Wie pan, ile osób płaci w Atenach podatek od posiadania basenu? 200. A wystarczy przeanalizować mapy dostępne w serwisie Google Earth, by odkryć, że w greckiej stolicy jest 16 tys. prywatnych basenów. Unia z przyczyn politycznych nie kiwnęła palcem, gdy przez lata Grecy walczyli ze spadkiem konkurencyjności i niskimi dochodami z podatków za pomocą polityki inflacyjnej. To dlatego po wejściu do euro Grecy zaczęli się dusić, bo nie mogli już szukać ratunku w dewaluacji własnej waluty. Kłopoty to jednak wynik ich zaniedbań, a nie dowód na szkodliwą rolę euro.
Południe nie płaci podatków, Zachód nie chce oddać przywilejów. Czy Europę da się jeszcze uratować?
Część z problemów, o których mówię – jak na przykład demografia – jest nieodwracalna. Pocieszające, że takie procesy zachodzą powoli. Mamy więc czas. Jest jeszcze psychologiczna część kryzysu Europy. Stary Kontynent stał się emerytowanym mocarstwem z własnej woli. A to oznacza, że jeśli zechce stawić czoła wyzwaniom nowoczesności, może wrócić do gry. Wciąż jesteśmy największym organizmem gospodarczym na świecie, jesteśmy innowacyjni i mamy konkurencyjny system edukacyjny. Dziś wszyscy fascynują się Chinami i Indiami, ale i one staną wobec swoich strukturalnych problemów: buntów społecznych, demograficznych konsekwencji chińskiej polityki jednego dziecka i rosnących kosztów pracy. W latach 80. analitycy fascynowali się Japonią, która miała lada dzień zdetronizować USA w roli gospodarczego czempiona. Wychwalali pod niebiosa japońską wydajność i organizację pracy. Dziś Japonia ma jeszcze większe problemy niż Europa czy Stany Zjednoczone. Słońce nad Europą jeszcze nie zaszło.
ikona lupy />
UE i reszta świata: gospodarczy kolos bez politycznego kręgosłupa / DGP