Unia Europejska uchwaliła kolejny pakt pomocowy dla Grecji, Ameryka oddaliła groźbę niewypłacalności, ale na rynkach finansowych nie widać optymizmu. Przeciwnie, giełdy nadal dołują. Pesymizm dorównuje temu z 2008 roku.
Atmosfera na rynkach jest rzeczywiście coraz bardziej ponura. Jednak porównywanie obecnej sytuacji z tą sprzed trzech lat nie ma sensu. Przede wszystkim dlatego, że jeden i drugi chaos mają zupełnie inne przyczyny. W latach 2007 – 2008 większość ekonomistów, analityków i polityków wiedziała, że nadchodzi spowolnienie wywołane pęknięciem bańki spekulacyjnej na amerykańskim rynku nieruchomości. Tamtejszy sektor finansowy był pod taką presją, że musiało się to odbić na rynkach i gospodarce. Jedyne, czego wówczas nie doceniono, to skala krachu, który nastąpił po upadku banku Lehman Brothers. Do końca wierzono, że szok będzie szybko przezwyciężony, a gospodarki takie jak amerykańska mają w sobie duży potencjał wzrostu.

>>> Czytaj też: Leonard: W tym stuleciu Europa najlepsze ma jeszcze przed sobą

Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej, obecny pesymizm dotyczący kondycji zachodnich gospodarek ma dużo głębsze podstawy. Został on wywołany obawą, że Ameryka i Europa nie znajdują w sobie dość sił, by ruszyć naprzód w tempie obserwowanym jeszcze przed kryzysem. Oczywiście są pojedyncze wyjątki, jednak generalnie główne ośrodki Zachodu od trzech lat tkwią w recesji i nie ma zbyt wielu sygnałów nadchodzącego ożywienia.
Reklama
Dlaczego rynki tak źle znoszą ten stan rzeczy?
Inwestorzy potrzebują szerokiego portfela. Szukają miejsc, gdzie robi się inwestycje, na których można ustrzelić wielkie zyski albo przynajmniej zobaczyć na horyzoncie ich obietnicę. Takim miejscem są dziś gospodarki krajów rozwijających się z ich bogacącą się klasą średnią i wieloma nienasyconymi jeszcze rynkowymi niszami. Potrzebują też jednak bezpiecznej przystani, gdzie może nie osiąga się ogromnych zysków, ale przynajmniej zainwestowane pieniądze są pewne. To dlatego obecna debata na temat wypłacalności Ameryki oraz wielu europejskich krajów sieje taki strach.

>>> Polecamy: Meinhard Miegel: Zachód doszedł do granic rozwoju gospodarczego

Co musi się wydarzyć, by ten strach został opanowany?
Zawsze w takich chwilach potrzebne jest silne państwowe przywództwo. A to niestety kolejny problem, który mają bogate zachodnie demokracje. W Ameryce demokratyczna administracja Baracka Obamy znajduje się w klinczu z radykalizującą się Partią Republikańską, która w zeszłorocznych wyborach zwiększyła wpływy w Kongresie. Niby nic nadzwyczajnego, bo tak ostre spory jak dziś oczywiście zdarzały się już w powojennej historii USA. Kontekst ogromnego zadłużenia Stanów i gospodarczej stagnacji sprawia jednak, że na Waszyngton z niepokojem zerka dziś cały świat, wypatrując jakiegokolwiek znaku nadziei.
Jak taki znak powinien wyglądać?
Rynki liczą na to, że amerykańska elita polityczna złoży wiarygodne zapewnienie, iż ma solenny zamiar obniżyć dług i rozruszać gospodarkę. Na razie to by wystarczyło. Sądzę, że rynki nie oczekują, iż z dnia na dzień nastąpią cięcia. Chcą raczej, by Obama powiedział: za trzy lata zrobimy to i to, za pięć nastąpi kolejny krok itd. To pokaże światu, że waszyngtońska elita bierze odpowiedzialność za kraj. Pozostaje też kwestia pobudzania wzrostu. Nie pozostało tu nic innego jak podejście liberalne: luzowanie obciążeń i promowanie przedsiębiorczości w nadziei, że wreszcie coś zaskoczy. W Ameryce od kilku lat inwestorzy trzymają pieniądze i czekają, co się wydarzy. Rząd musi ich przekonać, że znów warto inwestować w amerykańską gospodarkę.

>>> Czytaj również: Weber, Juncker, Roubini, Muenchau, Reddy - nowe wyrocznie ekonomii

A Europa?
W pewnym sensie sprawa przedstawia się podobnie. Może nawet kryzys przywództwa jest jeszcze bardziej dotkliwy, bo wspólnotowy projekt nie ma takiej historii jak amerykańska demokracja i nie można się odwołać do krzepiących przykładów z przeszłości. To bez wątpienia wzmaga niepewność rynków. Ale są jeszcze inne, głębsze przyczyny obecnego pesymizmu.
Jakie?
W przypadku Europy problemem nie jest tylko obecne wysokie – choć wciąż nie tak dramatyczne jak w przypadku Ameryki – zadłużenie. Zaryzykowałbym nawet tezę, że Unii udało się wielkim wysiłkiem wytworzyć na rynkach przekonanie, iż konsolidacja finansów publicznych rozpoczęła się. Większość rządów w Europie, niezależnie od barw politycznych – od greckich socjalistów Georgiosa Papandreu po brytyjskich konserwatystów Davida Camerona – wdraża niepopularne reformy. Wielu też zadbało o przywrócenie przynajmniej krótkookresowego balansu finansów publicznych. I gdyby na tym opowieść się kończyła, wszystko byłoby w porządku. Niestety trudno jednak zapomnieć o toporze, który wciąż wisi nad Europą, kładąc się cieniem na jej przyszłości za 10 czy 20 lat. Chodzi przede wszystkim o obiektywne dane demograficzne i starzenie się społeczeństw całego Starego Kontynentu, którego pomimo prób podejmowanych w wielu krajach nie udało się odwrócić. Europejska demografia jest w tym sensie nieubłagana. W następnych dekadach będzie coraz mniej pracujących, a coraz więcej osób starszych wymagających opieki. To nieuchronnie będzie zwiększało koszty państwowych wydatków socjalnych i tym samym uczyni europejskie zadłużenie jeszcze bardziej palącym problemem niż dziś.
To znaczy, że obecny pesymizm Europy, zamiast przeminąć, przeistoczy się w stan permanentny?
Europa musi zrozumieć, że ostatnie 15 lat szybkiego wzrostu wydatków publicznych w skali całego kontynentu już się skończyło. W ciągu najbliższych dwóch dekad czeka nas nieprzerwany okres wytrwałej konsolidacji fiskalnej. Musimy się po prostu nauczyć z nią żyć i nie robić z tego tragedii. W pewnym sensie oznacza to większe pole do popisu dla państwa i w ogóle polityki niż w minionych tłustych latach. Wielu problemów społecznych, takich jak bezrobocie, wykluczenie, nierówności, nie będzie już można zasypywać pieniędzmi. Potrzebne będą nowe innowacyjne programy publiczne i prywatne. Tylko w ten sposób można zagwarantować, by w sumie nie żyło się w Europie gorzej.
ikona lupy />
Fredrik Erixon, szwedzki ekonomista, szef Europejskiego Centrum Międzynarodowej Ekonomii Politycznej (ECIPE) w Brukseli. Wcześniej był głównym ekonomistą największego liberalnego ośrodka analitycznego w Szwecji Timbro. Pracował też m.in. w amerykańskim banku JP Morgan oraz czołowym szwedzkim dzienniku „Svenska Dagbladet”. Fot. materiały prasowe / DGP