Rok 2011, rok kampanii wyborczej, wydawał się świetny, by wprowadzić jakieś znaczne reformy. Nawet nie z przekonania czy z dobrej woli, ot tak, by wywołać uśmiech na twarzach wyborców. Sporo mówiło się nawet o tym w debatach przedwyborczych – Adam Szejnfeld zapewniał o sukcesach PO w tej dziedzinie.

Wyszło jak zwykle. Dla rządzących priorytetem ważniejszym od reform była promocja skuteczności w sprawie „300 mld zł z UE”. 300 miliardów z Unii Europejskiej – to był konkret, reformy – to była ciągle zapowiedź. Spot PO mówił wprost, że Polska rozwija się dzięki funduszom unijnym. A przecież 99 przecinek coś tam procent PKB jest produkowane rękami społeczeństwa. Zostało ono po raz kolejny, pod rządami kolejnego premiera, ofiarą zaniedbań. Główny powód spadku Polski w rankingu Doing Business kryje się w dziale „Zaczynanie Biznesu” – spadek o 11 pozycji, na 126!

Wiele krajów na świecie, których nazw nie umielibyśmy nawet wymienić, ma przyjemniejszy klimat dla nowych przedsiębiorców. Oczywiście, nawet przy obecnej wolności gospodarczej towar na półkach w polskich sklepach będzie. Ludzie muszą mieć co jeść, w co się ubrać i wiele osób chętnie im to zapewni, pokonując różne przeszkody. Szczególnie ucieszą się duże zagraniczne firmy.

Im trudniej Polakom założyć biznes, tym mniejszą konkurencję mają międzynarodowi giganci. Nie zachęcam do nacjonalizmu gospodarczego, z nacjonalizmu chleba nie będzie. Skoro pozwalamy (i dobrze) na napływ zagranicznych firm, to dajmy naszym przedsiębiorcom szansę skutecznej odpowiedzi. Żeby każde Sony czy Ikea musiało się liczyć z tym, że każdego dnia w miejskich uliczkach wyrastają jak grzyby po deszczu ich miejscowi konkurenci. Polski biznes nie potrzebuje dotacji, by się rozwijać, wystarczy mu nie przeszkadzać.

Reklama

Już za chwilę zacznie się nowa fala narodowo-sportowej histerii na temat kształtu unijnego budżetu na lata 2014 – 2020. Patrzmy jednak raczej na ręce naszym posłom niż europosłom – bo będziemy dostawać dotacje z Unii zamiast, a nie obok, gospodarczej wolności.