Z Adamem Fergussonem, brytyjskim dziennikarzem ekonomicznym rozmawia Rafał Woś:

Gdy wybuchł najnowszy kryzys ekonomiczny, pańska książka „Kiedy pieniądz umiera” stała się hitem. Na internetowych portalach aukcyjnych cena egzemplarza przekraczała przez moment nawet tysiąc dolarów. Wiele razy powoływał się na nią sam superinwestor Warren Buffet. Nieźle jak na książkę napisaną w roku 1975.

Tajemnica jej popularności tkwi chyba w tym, że dotknąłem w niej samej natury pieniądza. A zwłaszcza tego, jak łatwo może on utracić swoją podstawową rolę nośnika i miernika wartości. Ja tylko przypomniałem, że współczesny pieniądz to konstrukcja czysto umowna, która funkcjonuje, dopóki jego emitent, czyli rząd, kontroluje wartość swojej waluty. Jeżeli ludzie przestają wierzyć, że zera na banknocie mają jakiekolwiek znaczenie praktyczne, zaczynają się dziać rzeczy naprawdę straszne. Właśnie wtedy pieniądz umiera.

Opisał pan najbardziej spektakularną śmierć pieniądza, czyli hiperinflację w Republice Weimarskiej w roku 1923, kiedy marka stoczyła się do poziomu jednej bilionowej swojej wartości z 1913 r. Czy tamto doświadczenie ma jednak jakiekolwiek przełożenie na świat w roku 2012?

Reklama

Krach niemieckiej waluty po pierwszej wojnie światowej tylko z pozoru jest wydarzeniem z zamierzchłej historii. De facto im bardziej wczytujemy się w tamtą historię, tym więcej widzimy niepokojących podobieństw.

>>> Czytaj też: Globalny ranking siły nabywczej płac: na ile naprawdę nas stać?

Jakich?

Źródłem większości kłopotów z inflacją jest to, że dłużnicy, w tym wypadku rządy, nie mogą poradzić sobie z górą długów, a na horyzoncie nie ma szczególnych widoków na ich spłatę w normalny zdrowy sposób, czyli za pomocą solidnego wzrostu gospodarczego. Presja ze wszystkich stron jest olbrzymia. Wierzyciele domagają się zwrotu należności, a obywatele – którym od dłuższego czasu nie jest bynajmniej lekko – nie chcą słyszeć o konieczności dalszego zaciskania pasa. Wtedy pojawia się inflacja, czyli stopniowe i celowe obniżanie wartości własnej waluty. To stosunkowo łatwy do przeprowadzenia sposób na szybkie ulżenie sobie i gospodarce. Pierwsze efekty są zachęcające. Góra długów staje się mniejsza, poprawia się konkurencyjność. Szybko okazuje się jednak, że inflacja jest jak narkotyk. Uzależnia i wyniszcza.

Jak to działa?

John Maynard Keynes powiedział kiedyś słusznie, że celowa deprecjacja własnej waluty i igranie z inflacją to najbardziej perfidny z podatków. Nałożenie nowego podatku to podjęcie przez rząd gry w otwarte karty. Uszczupla portfele obywateli, ale przynajmniej ciężar rozkłada się mniej więcej sprawiedliwie. Inflacja robi to samo, z tą tylko różnicą, że uderza najmocniej w tych, którzy nie mogą się przed nią bronić: pożyczkodawców, posiadaczy obligacji, emerytów, pracowników, których nie chronią potężne związki zawodowe. Negatywne skutki inflacji sięgają jednak jeszcze głębiej.

Co to znaczy?

Inflacja prowadzi do zachwiania wiary w pieniądz. Ale również w instytucje państwowe. No bo co to za kraj, który biernie przygląda się temu, jak oszczędności całego życia wyparowują z kont bankowych drobnych ciułaczy. Doskonale widać to w relacjach zwykłych ludzi żyjących w Republice Weimarskiej lat 20. Byli zdezorientowani i oszołomieni. Nie rozumieli, jak mogło im się to przydarzyć i kto jest wrogiem, który ich pokonał. Ale jak można zrozumieć sytuację, gdy powszechny był widok ludzi z koszami pełnymi banknotów, za które i tak nie można było kupić prawie nic. A jedna z najbardziej rozwiniętych gospodarek świata mająca za sobą kilka dekad szybkiego wzrostu wróciła w praktyce do ekonomii barterowej. Psychologiczne skutki takiej finansowej katastrofy ciągną się długo. Bardzo długo. Weźmy Niemcy. Ich waluta umarła w 1923 r. To prawie sto lat temu. Mimo wszystko skutki tamtego krachu odczuwamy do dziś. Każdy, nawet słabo znający się na gospodarce Niemiec bez trudu opisze następujący łańcuch zdarzeń: po krachu 1923 r. Republika Weimarska nigdy już nie stanęła na nogi, co wyniosło do władzy Hitlera w 1933 r. W ten sposób pierwsza wojna światowa płynnie przeszła w drugą, jeszcze straszniejszą. To dlatego po 1945 r. pierwszym przykazaniem niemieckiej polityki stało się utrzymywanie za wszelką cenę silnej waluty, której obywatele będą mogli zaufać. To pragnienie trwa do dziś, gdy markę zastąpiło euro. Forsowanie przez rząd Angeli Merkel dyscypliny fiskalnej na zadłużonym Południu, które pcha dziś Europę na skraj konfliktu politycznego, jest więc również efektem tamtych wydarzeń. Proszę sobie wyobrazić, prawie sto lat – a więc trzy – cztery pokolenia – później. Inne kraje też mają silne wspomnienie czasów inflacji. Brytyjczycy pamiętają, jak w latach 80. funt tracił na wartości 20 proc. w skali roku. Nie wydaje mi się też, by Polacy zapomnieli już zupełnie o inflacyjnej cenie, jaką przyszło im zapłacić za transformację z początku lat 90.

>>> Czytaj też: Inflacja, czyli jak się mierzy wartość pieniądza

Mimo tych historycznych lekcji inflacja – choć oczywiście nie tak wysoka – jest jednak stałym elementem naszego życia. Jak to wyjaśnić?

To właśnie pokazuje niesamowitą siłę tego narkotyku. Kiedy prezydent Richard Nixon odszedł w 1971 r. od parytetu złota, uncja kruszcu kosztowała 35 dol. Dziś dolar jest wart ledwie małą część tego, co wtedy (uncja złota kosztuje obecnie ok. 1600 dol. – red.). Nawet marka zachodnioniemiecka – oaza powojennej walutowej stabilności – była warta pod koniec swojego istnienia o 90 proc. mniej niż pół wieku wcześniej. Do tego wystarczy deprecjacja waluty na poziomie 2 – 3 proc. w skali roku. Oznacza to tyle, że rządy bezustannie pozbywają się swoich długów bez ich faktycznego spłacania właśnie poprzez inflację. Tak też będzie w przyszłości. Biorąc pod uwagę górę długów, którą ma na karku cały rozwinięty świat, i pamiętając o mglistych perspektywach na szybki wzrost gospodarczy, inflacja jest jedynym realnym scenariuszem rozwoju wypadków w najbliższych latach. W końcu niemiecka hiperinflacja to Perfidny podatek najbardziej ekstremalny przykład negatywnych konsekwencji, jakie może przynieść finansowanie deficytu przez prowadzone na ogromną skalę poluzowanie ilościowe w warunkach nowoczesnej gospodarki. Quantitative easing – brzmi znajomo, nieprawdaż?

To polityka stosowana na potęgę przez amerykańską Rezerwę Federalną jako antidotum na kryzys finansowy.

Dokładnie to samo robi obecnie Europejski Bank Centralny, tyle że pod nieco inną nazwą, która brzmi LTRO (czyli Long-Term Refinancing Operations, comiesięczne operacje finansowe EBC pomagające sektorowi finansowemu w utrzymaniu zagrożonej płynności – red.). Jednocześnie nie ma żadnych przekonujących dowodów, że stymulowanie gospodarek w ten sposób przynosi zamierzony efekt. No, może poza poprawieniem bilansów kilku dużych banków. Negatywnych konsekwencji jest za to co niemiara. Podważana jest wiara w pieniądz. W czasie kryzysu ludzie stopniowo tracili wiarę w polityków, banki i – jak w Grecji – w państwa. Teraz czeka nas jeszcze utrata wiary w walutę. Nie ma się co dziwić, że towarzyszy nam strach przed uderzeniem fali inflacyjnej. I to w skali globalnej. Dzieje się tak dlatego, że dolar, a w pewnym sensie również euro są nadal punktem odniesienia dla wielu światowych walut, których kraje od dawna popuszczają wodze inflacji, by torować sobie drogę do wyjścia z kryzysu. Jeśli dolar popłynie, utracą one kontrolę nad swoją walutą.

Czym to może się skończyć?

Tego nigdy nie wiadomo. Dziś trudno sobie wyobrazić dokładną powtórkę katastrofy Weimaru, bo tam mieliśmy do czynienia najpierw z wojną, a potem z wielkimi niepokojami społecznymi. Albo hiperinflację taką jak niedawno w Zimbabwe, które jest jednak w innym miejscu ekonomicznego rozwoju niż świat Zachodu. Ale 20 proc., które mieliśmy w Wielkiej Brytanii w latach 80., już jak najbardziej może się powtórzyć.

Wróćmy do Europy. W ostatnich tygodniach dzięki zdecydowanym interwencjom EBC sytuacja zaczęła się poprawiać.

To niepokojące zjawisko. Przede wszystkim dlatego, że pierwszym i jedynym zadaniem banku centralnego musi pozostać utrzymywanie wiary w pieniądz. Ktoś musi trzymać rządy w ryzach, bo pokusa sięgnięcia po narkotyk jest niestety zbyt silna. Obarczanie banków centralnych dodatkowymi zadaniami nie przyniesie niczego dobrego. Biliony euro wyczarowane obecnie przez EBC mogą się jeszcze wszystkim odbić wielką czkawką. Jak dotąd politycy kupują czas, by uśmierzyć ból związany z problemami, ale nie by je naprawdę rozwiązać.

Ta czkawka, o której pan mówi, to wielka inflacja w strefie euro?

Możliwe. Ale jeszcze bardziej prawdopodobnie, że strefa euro nie przetrwa w obecnym kształcie wystarczająco długo, by potężny kryzys inflacyjny mógł się rozwinąć w całym obszarze wspólnego pieniądza.

Czyli jednak rozpad euro?

Powtarzanie zaklęć będzie trwało. Będziemy słyszeli od przywódców strefy euro, że kolejne bankructwa są wykluczone, że polityka cięć fiskalnych jest możliwa do przeforsowania, że nie będą potrzebne kolejne bailouty, a mur ochronny w postaci europejskiego mechanizmu stabilizacyjnego jest wystarczająco wysoki. Doskonale rozumiem wypowiadających te słowa polityków. Nie mają zbyt mocnych kart i pokerowy pokaz pewności siebie musi trwać aż do samego końca. Ale my jako bezstronni obserwatorzy nie musimy nikogo oszukiwać i możemy powiedzieć wprost: kraje Południa będą musiały zdewaluować swój pieniądz, by wyjść z kajdan wspólnej waluty. Bez tego nie mają szans na przywrócenie konkurencyjności.

A może alternatywą jest unia fiskalna, do której zdają się dążyć Niemcy i Francja?

Unia ze wspólną polityką fiskalną nie jest dziś możliwa do przeforsowania z powodu różnic kulturowych wewnątrz Europy. Grecy i Portugalczycy nie staną się Niemcami czy Finami. Takie są fakty. Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski kilka miesięcy temu podczas przemówienia w Berlinie przekonywał, że unia fiskalna to logiczny krok naprzód w procesie eurointegracji. Trzeba jednak pamiętać, że to, co logiczne, nie zawsze, a może nawet rzadko, jest wprowadzane w życie.

Co w takim razie pan proponuje?

Najlepszy byłby powrót do czegoś w rodzaju ECU, czyli poprzednika euro. Wspólnej jednostki rozliczeniowej, której wartość jest oparta na koszyku walut. Taki mechanizm byłby kompromisem między zupełną walutową suwerennością a pełną integracją monetarną.

To chyba jednak mało realne.

To prawda. Nie da się skleić rozbitego jajka.

Więc co można zrobić?

Jedyne rozwiązanie to bolesna droga powrotu najsłabszych ogniw strefy euro do własnej waluty. Nawet wówczas sukces nie jest jednak pewny. Aby uniknąć u nich koszmaru gwałtownej inflacji i panicznego runu na banki, EBC musiałby jednak zagwarantować wszystkie tamtejsze wkłady w euro.

Łatwo snuć takie scenariusze z Londynu, który coraz bardziej odsuwa się od eurointegracji.

To prawda. Nastroje w Wielkiej Brytanii pozostają sceptyczne wobec możliwości pełnej i prawdziwej integracji politycznej Starego Kontynentu. Obecne problemy tylko powiększają to odczucie. Czujemy ulgę, że nie jesteśmy członkami strefy euro. Podejrzewam, że w tym ostatnim punkcie Polacy myślą podobnie.

Liczyłem, że pan jako jeden z najbardziej proeuropejskich torysów zdobędzie się na nieco więcej wiary w jednoczącą się Europę.

Zapewniam, że obecny konserwatywno-liberalny rząd Wielkiej Brytanii nie stracił wiary w eurointegrację. Weto premiera Davida Camerona wobec forsowanego przez Niemcy i Francję paktu fiskalnego może nie było najszczęśliwiej przeprowadzone. Cameron niepotrzebnie dał też w pierwszej fazie podejmowania tej decyzji zbyt mocno pohasać populistycznym eurosceptykom, których w partii nie brak. Nie zmienia to jednak tego, że brak brytyjskiego podpisu pod dokumentem był nieuchronny. W końcu w oczach większości Brytyjczyków pakt najsilniej uderzyłby w interesy naszego sektora finansowego, który ma dla gospodarki tego kraju kluczowe znaczenie. Wielka Brytania byłaby więc faktycznym przegranym.

Czy to oznacza, że drogi Londynu i Unii Europejskiej będą się teraz rozchodziły?

Niekoniecznie. Obecność w gabinecie Camerona proeuropejskich liberalnych demokratów bez wątpienia łagodzi kurs wobec integracji. Cameron pozostaje realistą i rozumie, że wszystkim nam powinno zależeć na sukcesie wspólnego rynku. Każdy myślący Brytyjczyk rozumie, że potrzebujemy, by problemy strefy euro zostały rozwiązane. Tu nie ma miejsca na żadne absurdalne schadenfreude. Myślę, że to kolejna rzecz, jaka łączy nas z Polakami.