W Europie Zachodniej bywało już lepiej – zwłaszcza w złotym okresie powojennego „kapitalizmu z ludzką twarzą”. Ale bywało też gorzej. Zwłaszcza po kryzysie roku 2008.

Gdy bezrobocie jest niskie, powstaje pytanie, czy da się zejść… jeszcze niżej i z 3 proc. zrobić 2 proc. A potem, powiedzmy, 0,7 proc. Jest to pytanie o stan pełnego zatrudnienia w gospodarce, czyli sytuację, w której pracują wszyscy, którzy chcą. Teoretycznie to pożądane. Zwłaszcza zgodnie z klasycznym paradygmatem keynesowskim, w którym bezrobocie jest nieszczęściem nie tylko z powodu społecznych kosztów, lecz także dlatego, że trzymanie poza rynkiem pracy ludzi, którzy chcą i mogą na siebie zarabiać, oznacza też niewykorzystane moce produkcyjne. W tym sensie bezrobocie jest marnowaniem zasobów ekonomicznych.

CAŁY TEKST W PAPIEROWYM WYDANIU DGP ORAZ W RAMACH SUBSKRYPCJI CYFROWEJ