Od wybuchu kryzysu Grecy bawią się z wierzycielami w ciuciubabkę. Im Ateny otrzymują większą pomoc finansową na ratunek przed bankructwem, tym więcej funduszy jest wyprowadzanych z kraju. Tym samym Grecy – szukając dla swoich oszczędności bezpiecznych lokat – stali się z przymusu najbardziej aktywnymi inwestorami.

Jako pierwsi kapitał, i to liczony w miliardach euro, wyprowadzili bogacze, jak armator Stavros Niarchos czy potentat branży paliwowej Spiros Latsis. Potem w ich ślady poszli drobni ciułacze. Od wybuchu kryzysu Grecy wyciągnęli z kont w bankach komercyjnych już 72 mld euro, 1/3 posiadanych oszczędności (pozostało 164 mld euro).

– To racjonalne działanie. Jeśli Ateny opuszczą strefę euro, wkłady w krajowych bankach zostaną przeliczone na drachmy, która straci przynajmniej połowę wartości wobec wspólnej waluty. Euro schowane w skarpecie pozostanie euro – mówi DGP Cinzia Alcidi z Instytutu Bruegla w Brukseli.

Nic dziwnego, że tempo wycofywania oszczędności z banków nasila się przed wydarzeniami, które mogą okazać się gwoździem do trumny członkostwa Aten w unii walutowej – jak np. parlamentarne wybory w maju i czerwcu, które miały wyłonić koalicję przeciwną programom oszczędnościowym. W tygodniu poprzedzającym głosowanie tempo opróżniania kont bankowych zbliżyło się do miliarda euro dziennie. Ale gdzie trafiają te pieniądze?

Reklama

Złodzieje byli pierwsi

Część z nich przechwytują przestępcy.– Wiele osób wybrane z banków pieniądze trzyma w domach czy nosi przy sobie, co doprowadziło do zwiększenia liczby włamań i napadów. Ograbianiem nas z oszczędności zajmują się już zorganizowane grupy przestępcze, często zagraniczne. Ostatnio rozbiliśmy dwie organizacje mafijne z Gruzji odpowiedzialne za 300 włamań w Atenach – powiedział Reutersowi rzecznik greckiej policji Thanassis Kokkalakis.

To jednak tylko margines całego zjawiska. Naprawdę duże pieniądze wyciągane z banków przez Greków są później przez nich deponowane w szwajcarskich i luksemburskich bankach. Z natury rzeczy precyzyjnych danych nie ma, jednak greckie media oceniają, że znajduje się tam 250 mld euro należących do mieszkańców Hellady. Czyli więcej niż oba programy pomocowe wypłacone do tej pory Atenom przez UE i MFW (razem 240 mld euro). Grecy decydują się na taki krok, choć oferowane im warunki są często mało atrakcyjne. Amerykański portal finansowy Ashi Investments opisuje przypadek Nikosa, 62-letniego właściciela kilku aptek w Atenach, który dorobek życiowy 7 mln euro ulokował na kontach jednego z banków Wielkiego Księstwa Luksemburga.

– Zaoferowali mi marne oprocentowanie. Ale dla mnie najważniejsze jest, aby uchronić to, co kosztowało mnie lata pracy – tłumaczy Nikos. Greckie władze próbują odzyskać te fundusze: rząd starał się zachęcić właścicieli fortun do udziału w prywatyzacji firm państwowych i podreperowania w ten sposób kondycji finansowej ojczyzny. Ale bez większych skutków. – Dlaczego miałbym dawać pieniądze ludziom, którzy doprowadzili mój kraj do zapaści? Pozostali Grecy myślą tak samo, choć może boją się to mówić głośno – mówi Jeorios Kukis, znany grecki przedsiębiorca z branży komputerowej.

Z kolei prawnik Ilias Bissias przyznaje, że mimo wielu zachęt do inwestowania w Helladzie skutek jest odwrotny: następuje gwałtowny wzrost liczby otwieranych kont w szwajcarskich bankach przez greckich obywateli. Znaczna część funduszy, które są lokowane pod Alpami, nie pochodzi z uczciwego źródła: zaległości Greków wobec fiskusa przewyższają 60 mld euro. Negocjatorzy UE i MFW domagają się, aby w zamian za dalsze wsparcie finansowe, rząd w Atenach uszczelnił system podatkowy. Już w listopadzie zeszłego roku Grecja i Szwajcaria zaczęły rozmowy o przekazaniu danych o greckich właścicielach kont.

Rokowania wspiera Komisja Europejska, a przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schultz zaapelował do władz w Bernie o nałożenie 25-proc. karnego podatku na kapitał transferowany z Hellady. Na razie negocjacje nie przynoszą skutku. Szwajcarzy obawiają się, że spełnienie żądań Aten wywołałoby panikę wśród klientów ich banków, i w efekcie ucieczkę kapitału. – A alternatywnych opcji jest sporo: od Zjednoczonych Emiratów Arabskich po Singapur – mówi Bissias. „Financial Times” zwraca zresztą uwagę, że i greckie państwo nie ma w tej grze czystych rąk. Greckie media niedawno obiegła historia przedsiębiorcy budowlanego Panajotisa Panusisa, który zostały zatrzymany z powodu notorycznej odmowy uregulowania 7 mln euro zaległych podatków. Tyle że państwo wciąż nie zapłaciło mu 80 mln euro za wykonane zamówienia publiczne. Przypadek Panusisa nie jest zresztą odosobniony, bo zaległości państwa sięgają już 7 mld euro.

Większy sukces w ściganiu majątków wyprowadzonych za granicę greckie władze osiągnęły w rozmowach z Brytyjczykami. Udało im się zdobyć listę 200 najbogatszych Greków, którzy kupili w ostatnich dwóch latach luksusowe nieruchomości w centrum Londynu. Ci, którzy nie zdołają udowodnić, że wywiązali się w kraju z obowiązków wobec fiskusa, zapłacą karną stawkę 45 proc. od przeprowadzonej transakcji zakupu domu czy mieszkania. A jeśli okaże się, że zgromadzony kapitał jest efektem prania brudnych pieniędzy, nieruchomość i konta bankowe w Wielkiej Brytanii zostaną zamrożone.

Berlin: opcja dla biednego

Zjawisko zakupu przez majętnych Greków domów i mieszkań w takich dzielnicach brytyjskiej stolicy, jak Mayfair, Belgravia czy Knightsbridge nabiera na sile. Od wybuchu kryzysu zainwestowali już tu miliard euro, kupując aż 4,5 proc. wszystkich luksusowych nieruchomości nad Tamizą. Ale wśród obywateli krajów południa Europy, którym grozi niewypłacalność, Grecy nie są wyjątkiem: 5 proc. najdroższych nieruchomości w Londynie kupili w ostatnim czasie Włosi, a dalsze 2,5 proc. – Hiszpanie.

– Po wybuchu kryzysu zainteresowanie lokowaniem kapitału w domy i mieszkania w Londynie jest tak duże, że w niektórych dzielnicach ceny skoczyły o 40 proc. – mówi Stuart Bailey, analityk międzynarodowego pośrednika na rynku nieruchomości Knight Frank. Londyn jest atrakcyjnym miejscem dla szukających bezpiecznego miejsca na ulokowanie swoich pieniędzy, bo choć ceny są tu najwyższe w całej Europie (średnio 10 tys. euro za 1 mkw.), to rynek jest od lat stabilny. Ci Grecy, którzy dysponują mniejszymi funduszami, zwykle wybierają tańszy Berlin.

– Mają przeważnie 200 –300 tys. euro, drugie tyle pożyczają w jednym z niemieckich banków – wyjaśnia Konstantinos Folbach z agencji nieruchomości ImmoConsult. Jego zdaniem nawet jeśli Grecja pozostanie w strefie euro, słabe perspektywy wzrostu kraju powodują, że zysk z inwestycji w nieruchomości na tamtejszym rynku nie przekroczy 2 – 3 proc. rocznie wobec 5 – 6 proc. w Niemczech. Mało tego – zrażeni wstrząsami we własnym kraju Grecy tak bardzo łakną bezpieczeństwa, że kupują nawet niemieckie wieloletnie obligacje, których rentowność (1,25 proc.) jest wyraźnie niższa niż inflacja w strefie euro (2,4 proc.).

– Greccy inwestorzy dopłacają niemieckiemu skarbowi państwa za możliwość zachowania swoich oszczędności w trudnych czasach kryzysu. Ale paradoksalnie w ten sposób finansują szybsze ograniczenie niemieckiego deficytu budżetowego i niemieckiego długu – zwraca uwagę Cinzia Alcidi. W tej sytuacji jedynym sposobem, aby powstrzymać Greków przed transferowaniem funduszy z własnego kraju, których brak muszą potem uzupełniać unijni wierzyciele, byłoby przywrócenie na granicy kontroli walutowych i wprowadzenie sankcji karnych za ich łamanie. To wywołałoby jednak panikę na rynku i de facto oznaczało, że Grecja nie jest już częścią unii walutowej, nawet jeśli jeszcze przez jakiś czas korzysta ze wspólnego pieniądza. A więc doprowadziłoby dokładnie do tego, czego za wszelką cenę chcą uniknąć Unia i MFW.