Z Paulem Krugmanem czy Bradem DeLongiem na czele. Liczyłem, że uda się wywołać debatę czy teorie Kaleckiego – tak bardzo rozgrzewające publicystykę ekonomiczną na Zachodzie – mogą czegoś nas nauczyć również nad Wisłą. I odpowiedź faktycznie przyszła. Choć nie taka, jakiej oczekiwałem. Fenomen Kaleckiego wziął na warsztat czołowy publicysta ekonomiczny „Gazety Wyborczej” Witold Gadomski („Magazyn Świąteczny” z 15–16 czerwca).

I postanowił temat ewidentnie zgasić pisząc, że właściwie nie ma o czym mówić. Jego argumenty? Główny brzmi tak: „Zainteresowanie polskim ekonomistą wprawdzie łechce nasze narodowe ego, ale jego recepty (formułowane 80 lat temu) nie mają szans sprawdzić się w dzisiejszej znacznie bardziej skomplikowanej i zglobalizowanej gospodarce”. Świetnie. Tylko że takie dictum łatwo obalić. Bo, po pierwsze, na Adama Smitha wciąż się na poważnie w debacie ekonomicznej powołujemy, choć czcigodny Szkot żył ponad 200 lat temu. Podobnie na Davida Ricardo (zmarłego w 1823 r.), którego prace legły u podstaw przekonania, że liberalizacja handlu międzynarodowego może się opłacać wszystkim stronom takiej wymiany. Na dodatek (i to mój argument numer dwa) Kalecki wcale niedzisiejszy nie jest.

Jego teoria efektywnego popytu czy teoria zysku (którą tak zachwyca się Paul Krugman) powstała w czasach, które bardzo przypominają nasze. Kalecki był dzieckiem kryzysu lat 30., czyli wielkiego tąpnięcia na rynkach finansowych, które przelało się do gospodarki. Próbowano je gasić wielkimi oszczędnościami w sektorze publicznym, co pogorszyło sytuację. Dokładnie tak, jak dzieje się na Zachodzie od 2008 r. Vide przypadki Grecji, Hiszpanii czy Portugalii. Czy Gadomski podbudowuje czymś tezę, że Kalecki nie jest w stanie nam, żyjącym w 2013 r., nic interesującego powiedzieć? Nie bardzo. Nie pisze, czemu Kalecki nie ma racji. Mówi tylko, że racji mieć z zasady nie może, bo był... socjalistą. I nie chciał kapitalizmu naprawiać, lecz zastąpić nowym ustrojem.

Pomijam już to, że biografowie Kaleckiego (tacy jak Jerzy Osiatyński) dowodzą, iż nazywanie Kaleckiego socjalistą to spore nadużycie. Ale zbijanie argumentów za pomocą nadawania etykietek naprawdę niewiele wnosi. Wystarczy powiedzieć, że ktoś jest socjalistą czy liberałem i już nie trzeba się zastanawiać, co ma do zaproponowania. To w najlepszym razie błąd logiczny. W najgorszym przejaw złej woli. Inny, równie „poważny” argument Witolda Gadomskiego brzmi: „Kalecki jest mętny i trudny”. Publicysta „GW” powołuje się nawet na słynną anegdotkę o przedwojennym szefie Instytutu Koniunktur i Cen Edwardzie Lipińskim, do którego Kalecki napisał podanie o pracę, załączając scenariusze wyprowadzenia Polski z kryzysu. Adresat był podobno pod wrażeniem materiału. Ale nic z niego nie zrozumiał. Poza tym, że autor jest geniuszem. „Skoro Lipiński miał problemy ze zrozumieniem teorii Kaleckiego, to obawiam się, że mogą je mieć również czytelnicy. Sam nie jestem pewien, czy ją rozumiem” – napisał Gadomski.

Reklama

Może to i niewinny żarcik. Ale wprowadza czytelnika w błąd. Bo akurat główna zasada teorii efektywnego popytu jest jasna i klarowna. Jakby skrojona na potrzeby mediów. „Pracownicy wydają tyle, ile zarabiają, przedsiębiorcy tyle, ile wydają” – dowodził Kalecki. Przecież to równie proste jak słynny bon mot Henry’ego Forda, że „samochody nie kupują samochodów” i dlatego warto pracownikom płacić tyle, by stali się konsumentami. Nie twierdzę, że pomysły Kaleckiego trzeba dziś przeszczepiać w skali 1 do 1. Ale nikomu nie zaszkodzi się z nimi zmierzyć. I stosując zasadę, że należy zacząć od siebie, zrobimy to w jednym z następnych numerów Magazynu DGP.