ikona lupy />
Protestujący / ShutterStock

Historycy, którzy będą badać naszą erę, zapewne podkreślą fenomen rozprzestrzeniania się protestów ulicznych na całym świecie. Dzięki temu, że będą mogli spojrzeć na wszystko z perspektywy czasu, nie będą musieli tak jak my silić się na odkrycie szerszego i głębszego znaczenia protestów, które w różnych miejscach miały różne początki – od rosnących cen biletów w Brazylii do niszczenia krajobrazu w Turcji.

Na pierwszy rzut oka protesty przeciw rosnącemu autorytaryzmowi premiera Recepa Erdogana w Turcji nie mają nic wspólnego z demonstracjami w Indiach, gdzie quasi-ghandyjski aktywista ogłosił „drugą walkę o wolność”, lub w Egipcie, gdzie na placu Tahrir protestowano w ramach „drugiej rewolucji” przeciw rządowi Mahameda Mursiego.

Turcy zdają się mieć jeszcze mniej wspólnego z tysiącami protestujących Izraelczyków, walczących o sprawiedliwość społeczną na placu Habima w Tel Avivie czy też tysiącami Japończyków, którzy w największych od lat 60. XX wieku protestach sprzeciwiali się niekompetentnemu rządowi po katastrofie nuklearnej w Fukushimie.

Reklama

Jeśli chcemy odnaleźć pewne podobieństwa, nie możemy pomijać lokalnych uwarunkowań socjoekonomicznych. Protestujący w Grecji i Hiszpanii należeli do społeczeństw, które od pewnego czasu stale ubożały, a protestujący w Izraelu, Indiach i Turcji byli obywatelami krajów cieszących się w ostatnich latach wysokim wzrostem gospodarczym.

>>> Polecamy: Mishra: Państwowy kapitalizm wypiera neoliberalizm

Wojna klas

Pomimo tych różnic, nie można jednak ignorować faktu, że protesty występują w tym samym czasie. Jednym z najbardziej powszechnych wyjaśnień prezentowanych od brytyjskiego „The Economist” po Francisa Fukuyamę na łamach „Wall Street Journal” jest to, że główną siłą napędową protestów są rosnące oczekiwania klasy średniej, która domaga się transparentnego i uczciwego rządu.

Takie wyjaśnienie jest elementem teorii modernizacji z lat 60. XX wieku, wedle której protesty mają prowadzić do konsolidacji liberalnej demokracji, rozprzestrzeniającej się wraz z kapitalizmem.

W istocie, protesty, jak czytamy w „The Economist”, mogłyby ulepszyć wschodzące demokracje, a nawet demokracje rozwinięte (np. europejskie), a brak demokratycznych kanałów, dzięki którym obywatele mogliby wyartykułować swój gniew, tym bardziej społeczny sprzeciw. Taki optymizm zmusza jednak do zadania pytania: jaki rodzaj demokracji jest tak naprawdę ulepszany? Protestujący, jak się zdaje, porzucili demokratyczne hasła, gdy nie spełniono ich podstawowych postulatów. Wielopartyjny system polityczny i regularne wybory odeszły w zapomnienie - było to widoczne szczególnie w Egipcie.

Jeśli jest coś, co łączy wszystkich protestujących bez względu na warunki socjoekonomiczne, to podzielana przez protestujących frustracja, wynikająca z nierównej reprezentacji w lokalnych władzach.

Zbyt długo formalne i proceduralne aspekty demokracji – wybory, organy ustawodawcze – były pojmowane w niewłaściwy sposób. Nie powinno nas zatem zaskakiwać, że coraz bardziej spolityzowani obywatele nie czuli się usatysfakcjonowani polityką rządzących, a ich samych zaczęli kojarzyć bardziej przez pryzmat elit biznesowych niż tych, którzy realizują prawdziwe polityki publiczne.

Pisałem ostatnio, że demokracja i kapitalizm są dalekie od partnerstwa, a w dobie globalizacji stały się wręcz antagonistami. Stało się to jeszcze bardziej widoczne, gdy potrzeby i żądania większości nie mogą być zaspokojone przez rosnące prywatne majątki.

Stopy wzrostu PKB, choć imponujące, niewiele zdziałały dla rozwoju infrastruktury, edukacji i opieki zdrowotnej. Nierówności, tak samo jak korupcja i nepotyzm wśród elit, nie są już powszechnie akceptowane.

Obietnica „skapywania” bogactwa od tych najbogatszych w kierunku najbiedniejszych okazała się jałowa. Indyjski Sąd Najwyższy ma rację twierdząc, że za wzrost przemocy społecznej w kraju odpowiadają „fałszywe obietnice stale rosnącej konsumpcji, mającej doprowadzić do wzrostu gospodarczego dla wszystkich”.

>>> czytaj także: Kołodko: Nowy Pragmatyzm ostatnim gwoździem do trumny neoliberalizmu

Złamane obietnice

Nie jest niczym zaskakującym, że najbardziej intensywne protesty mają miejsce w krajach, które są ufundowane na ideałach równości i wiary we wspólny los. Choćby Izrael, gdzie syjonizm był synonimem egalitaryzmu, czy Indie lub Brazylia, gdzie demokracja jest połączona z obietnicą społecznej i gospodarczej sprawiedliwości.

Narodowe projekty wspólnego dobrobytu w tych krajach ustąpiły miejsca globalnemu kapitalizmowi, który obiecał jednostkom pomyślność pod warunkiem włożenia w swoje życie odpowiedniej ilości pracy.

Gdy państwo porzuciło politykę redystrybucji, spodziewano się, że w to miejsce rządy zapewnią równość szans dla znajdujących się w gorszej sytuacji obywateli. To jednak – jak się zdaje – nie dokonało się w wystarczającym stopniu, o ile w ogóle.

Obietnica prezydent Brazylii Dilmy Rousseff, że państwo będzie inwestować więcej w publiczną opiekę zdrowia i transport, pojawiła się zbyt późno, aby zmienić wrażenie państwa poddającego się na polu usług publicznych.

Spójność społeczna została przetrącona w zasadzie wszędzie. Wiele osób, od indyjskich plantatorów bawełny, którzy są wystawieni na międzynarodowe fluktuacje cen, po hiszpańskich młodych absolwentów, którzy zderzają się z brutalnym bezrobociem, czują się wystawieni przez państwo na pastwę transnarodowych sił gospodarczych w stopniu dotychczas niespotykanym.

Rządy w tych krajach są także pod pewnymi względami bezsilne. Ciągła mobilność kapitału i siły roboczej osłabiła władzę narodowych rządów do prowadzenia polityk obliczonych na stworzenie sprawiedliwego społeczeństwa.
Rządowe zaloty wobec inwestorów i międzynarodowego kapitału pomogły stworzyć całkiem popularne przekonanie, że – jak ujął to magazyn „Forbes” - „rządowe i biznesowe struktury władzy wspólnie pracują nad rozmontowaniem klasy średniej”.

Przekonanie to stało się powszechne pod koniec długiego cyklu wysokiego wzrostu gospodarczego, kiedy to garstka ludzi stała się niezwykle bogata, a usługi publiczne – edukacja, zdrowie, bezpieczeństwo – zostały sprywatyzowane na niespotykaną wcześniej skalę.

Wydawało się przez chwilę, że osiedla w znacznej części Indii stały się – po państwach-miastach, narodach i imperiach - nową formą organizacji politycznej. Secesjoniści czy też niezależne jednostki wzbiły się na najwyższy poziom liberalnej demokracji i chciały wyemancypować się z samej polityki. Ale jak się okazało, nawet obywatele tych zamkniętych osiedli-republik potrzebują państwa, aby zbudować i zarządzać drogami, lotniskami, bezpieczeństwem, etc.

>>> czytaj także: Keen: Neoliberałowie się kompromitują

Coraz gorsze perspektywy

Co do reszty, która ma nadzieję na czerpanie korzyści z globalnego kapitalizmu, szanse na stabilne zatrudnienie czy porządne wykształcenie, w obliczu ciągłego kryzysu gospodarczego, wydają się jeszcze bardziej odległe.
Dlatego protesty na całym świecie mają charakter ponadklasowy: gniew protestujących bierze się z przekonania o byciu oszukanym.

Protestujący formułują swoje żądania bardzo wąsko. Indyjscy aktywiści ujawniający korupcję i brutalność policji nie mogą ryzykować podobnych odczuć wobec mieszkańców Kaszmiru, którzy żyją pod wojskową okupacją. Ideały sprawiedliwości, na które powołują się protestujący w Tel Avivie, nie dotyczą Palestyńczyków. Turcy z Placu Taksim są dalecy od walki o autonomię dla Kurdów. Wreszcie protestujący bogacze nie chcą dzielić się owocami kapitalizmu z biednymi.

Protestujący nie są nawet zjednoczeni w swoich krajach. Nadzieja, którą żywi marksistowski filozof Slavoj Zizek, że protesty mogłyby oznaczać nową erę transnarodowej solidarności, wydaje się być w najlepszym razie marzeniem.
Kapitał i praca zostały już zglobalizowane, protestujący dysydenci muszą teraz postarać o globalną uwagę medialną.

Światowe protesty są wołaniem o polityczną wspólnotę – niedocenianą satysfakcję przemawiania, działania i komunikowania się z innymi ludźmi. Na początku XIX wieku Tocqueville ostrzegał przed zbytnią centralizacją demokracji, która prowadzi do samolubnego i apolitycznego indywidualizmu.

W naszych czasach, gdy prowadzenie polityk państwowych zostało powierzone technokratom, ów apolityczny indywidualizm stał się raczej regułą niż wyjątkiem.

Zbyt długo już zakorzenione oligarchie oraz bezosobowe machiny biurokratyczne UE pozbawiały zwykłych ludzi obowiązków i przyjemności związanych z demokratycznym obywatelstwem.

To co dziś możemy obserwować, to obywatele, którzy buntują się przeciw swojej wcześniejszej apatii. Dopiero okaże się, co wart dla życia politycznego jest ten świeży zastrzyk protestujących mas. Są jednak już pewne postępy, demokracja bowiem zaczyna oznaczać coś więcej niż tylko rutynowy udział w wyborach.

Pankaj Mishra – publicysta Bloomberga, regularny komentator BBC, pisze m.in do New Yorkera, Guardiana, New York Review of Books, London Review of Books. Autor książek “From the Ruins of Empire: The Intellectuals Who Remade Asia”, "Temptations of the West: How to be Modern in India, Pakistan, Tibet and Beyond," oraz "An End to Suffering: The Buddha in the World."