Ogłoszenie przez rząd decyzji o nowelizacji budżetu wywołało falę komentarzy o rzekomej katastrofie polskich finansów publicznych i niekompetencji Ministerstwa Finansów, w szczególności samego ministra.
Zakładany na 2013 r. poziom dochodów budżetowych był zawyżony, a poziom deficytu budżetowego zaniżony jako wynik celowego działania. Co więcej, było to działanie, które można uznać za racjonalne.
Gdy latem 2012 r. resort finansów pracował nad tegorocznym budżetem, było już całkowicie jasne, że będzie on tworzony w ramach poważnego ograniczenia. Po przekroczeniu pierwszego progu ostrożnościowego dla relacji długu publicznego do PKB na poziomie 50 proc. w 2011 r. relacja deficytu do dochodów budżetowych w 2013 r. nie mogła być większa niż w 2012 r. W zakresie wydatków zbyt wiele pola manewru nie było, bo są one od dawna usztywnione, czyli w zdecydowanej większości zdeterminowane ustawami. Proste rezerwy w postaci zamrożenia płac w sferze budżetowej i tym podobne działania zostały już wcześniej wykorzystane. Nawet jeśli minister finansów mógł zainicjować „odsztywnianie” wydatków, to szanse na poparcie takich zmian, w tym przez opozycję, były znikome.
Przy zdeterminowanym poziomie wydatków resort finansów musiał odpowiednio zaniżyć poziom planowanego deficytu i zawyżyć poziom dochodów. Zawyżony poziom dochodów trzeba było odbudować nadmiernie optymistycznymi założeniami makroekonomicznymi (wzrost PKB ponad 2 proc. i inflacja blisko 3 proc.). Ten brak ostrożności był jednak wymuszony, bo punktem wyjścia była konieczność przyjęcia zawyżonego poziomu dochodów.
Reklama
Dlaczego resort finansów nie chciał przyjąć realnego budżetu z konserwatywnymi założeniami? Powodów jest kilka. Po pierwsze, lata 2011–2012 stały pod znakiem agresywnego ograniczania deficytu i jego dalsze ograniczanie przez cięcia wydatków nie byłoby racjonalnym działaniem w obliczu rysującej się latem i jesienią minionego roku wizji osłabienia koniunktury w 2013 r. Gdyby minister finansów zaplanował budżet z konserwatywnymi założeniami makroekonomicznymi i niskim deficytem poprzez twarde ograniczenia wydatków, to zapewne teraz wszyscy byśmy mu zarzucali, że wpędził polską gospodarkę w recesję, podczas gdy nawet peryferia strefy euro zaczynają odczuwać poprawę koniunktury przy zielonym świetle z Brukseli dla utrzymania podwyższonych deficytów po kilku latach kontrproduktywnej polityki zaciskania pasa w niemal całej Europie.
Po drugie, ministerstwo mogło liczyć na to, że Komisja Europejska zdejmie z Polski procedurę nadmiernego deficytu, jeśli deficyt całego sektora finansów publicznych za 2012 r. nie przekroczyłby 3,5 proc. PKB. To przemawiało za tym, aby do decyzji komisji wiosną tego roku w możliwie wiarygodny sposób podtrzymywać zapewnienia, że deficyt budżetowy w 2013 r. i kolejnych latach nie wzrośnie.
Po trzecie, jesienią minionego roku minister finansów mógł mieć mimo wszystko nadzieję, że ożywienie gospodarcze przyjdzie szybciej, niż to rzeczywiście następuje, a niedobór dochodów będzie na tyle nieduży, że uda się go zasypać większymi od zakładanych wpływami z zysku NBP i dywidend.
W sumie minister finansów zachował się jak bardzo sprawny księgowy. Jego działania można by ocenić jako w pełni racjonalne, gdyby nie zawieszenie progu ostrożnościowego. Wbrew niektórym głosom o niebezpiecznym precedensie to jednak nic nowego w polskich finansach publicznych. Przecież już wcześniej działanie progów ostrożnościowych było ograniczane poprzez wydzielenie wydatków drogowych do Krajowego Funduszu Drogowego oraz zmiany sposobu uwzględniania kursu walutowego i wolnych środków w liczeniu relacji długu do PKB. Zamachu na progi można było uniknąć, ale wymagałoby to ostrzejszej polityki fiskalnej w latach 2009–2010, a wówczas prawdopodobnie nigdy nie słyszelibyśmy o „zielonej wyspie”.

>>> Polecamy: Pakt fiskalny został podpisany. Opinia publiczna nie zauważyła