Mazowiecki był premierem symbolicznym. Do dziś pamięć o jego rządzie jest więc trochę jak wspomnienie pierwszej licealnej miłości. Wszystko wtedy było nowe i ekscytujące. Niezapomniane expose, zdobywanie przez opozycjonistów kolejnych przyczółków skostniałego aparatu państwowego, rodzące się demokratyczne życie parlamentarne, epickie spory medialne. Cała rzecz trwała na dodatek dość krótko, bo ledwie 16 miesięcy. Zbyt krótko, żeby spowszednieć. Do tego jeszcze ten klimat. Papierosy Mazowieckiego, dżins Kuronia, wielkie okulary młodego Balcerowicza, seksapil Niezabitowskiej. Dla młodszego pokolenia to coś, jakby polska wersja popularnego amerykańskiego serialu „Mad Men”. Sentymentalne wspomnienie świata, którego już nie ma. Do tego dochodzą jeszcze osobiste przymioty popularnego „żółwia”. Skromny, uczciwy, kulturalny. On nigdy nie wpadłby na pomysł, by zostać na emeryturze lobbystą dyktatora Kazachstanu. Ani nie podałby swojemu politycznemu przeciwnikowi „nogi”.

Ale jednocześnie nie możemy zapominać o jednym. Tadeusz Mazowiecki był nie tylko symbolem, lecz przede wszystkim politykiem. I jak każdemu ważnemu politykowi należy mu się uczciwa oraz trzeźwa ocena jego dorobku. W interesującej nas kwestii polityki ekonomicznej dorobek Mazowieckiego nie wygląda najlepiej. A już na pewno nie tak wspaniale, jak chcieliby piewcy polskiej transformacji.

Najpierw fakty. Nie można zaprzeczyć, że w wyniku podjętych przez rząd Mazowieckiego posunięć ekonomicznych (czyli terapii szokowej) polska gospodarka przeżyła bezprecedensowe tąpnięcie. W latach 1990–1991 polski PKB skurczył się o 15 proc. Tylko w 1990 r. przeciętne płace spadły o 25 proc., emerytury i renty o 19 proc., a dochody netto z rolnictwa (na jednego pracującego) o 63 proc. W 1989 r. poniżej minimum egzystencji żyło 16 proc. społeczeństwa. Cztery lata później ok. 40 proc. Nie chodzi tylko o liczby, lecz również o przyjętą wówczas filozofię transformacji. „Zapewniono nas, że koszty reform będą sprawiedliwie rozłożone na wszystkie grupy społeczne. Ale w praktyce rząd zupełnie nie liczył się z tym, że terapia szokowa przekroczyła granicę społecznej akceptacji” – pisała wówczas związana z „Solidarnością” ekonomistka Aurelia Polańska. Jeszcze bardziej dosadnie ujął to inny doradca dawnej opozycji Tadeusz Kowalik: „Jak to możliwe, że najbardziej masowy ruch pracowniczy dokonał przewrotu, z którego wyłonił się jeden z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społecznych, jakie zna historia powojennej Europy”.

Czy tamte wydarzenia obciążają polityczne konto Tadeusza Mazowieckiego? Chyba jednak tak. Gdy czyta się wspomnienia osób bliskich ówczesnemu premierowi (np. jego głównego doradcy ekonomicznego i przyjaciela Waldemara Kuczyńskiego), doskonale widać, że Mazowiecki oddał gospodarkę walkowerem. Podobnie jak wielu innych przedstawicieli wierchuszki „Solidarności” był prawym i odważnym państwowcem. Ale na ekonomii się nie znał. We wspomnieniach Kuczyńskiego widać, że Mazowiecki nie był naiwny. Instynktownie nie ufał zbyt prostym jego zdaniem receptom młodego neoliberalnego wilka z Harvardu Jeffreya Sachsa, któremu przypisuje się intelektualne autorstwo koncepcji terapii szokowej. Co nie zmienia faktu, że po wielu wahaniach to Mazowiecki dał na taką politykę zielone światło. Od wrażliwego społecznie polityka związanego z katolicką lewicą można by jednak oczekiwać więcej.

Reklama

Podobny zarzut może dotyczyć powołania na stanowisko wicepremiera Leszka Balcerowicza. Mazowiecki podobno liczył, że 42-letni ekonomista z SGH będzie jego Ludwigiem Erhardem. Tyle że Erhard to ojciec niemieckiej koncepcji społecznej gospodarki rynkowej, u którego ekonomia to nie tylko strona podażowa, lecz także popytowa. Tymczasem Balcerowicz nigdy nie ukrywał, że elementu „społecznego” powinno być w gospodarce jak najmniej. Najlepiej wcale. On nie widzi też zupełnie popytowych sposobów na nakręcanie gospodarki. To przecież dokładnie odwrotna filozofia ekonomiczna. A Mazowieckiemu wszak nikt Balcerowicza nie wmusił. W wyborze dowódcy odcinka gospodarczego premier miał zupełnie wolną rękę. Wybrał tak, jak wybrał. I to też jest jego polityczna odpowiedzialność.

Krytyczne poruszanie tematu polskiej transformacji wiąże się z naturalną kontrą. Wyrażoną poprzez nieśmiertelną frazę, która od 20 lat tnie przeciwników jak maczeta: nie było alternatywy. Wydaje mi się, że godząc się na takie dictum, sami sobie szkodzimy. Nie dostrzegamy, że z cierpkiej lekcji transformacji wyciągnąć można bardzo pożyteczną naukę na przyszłość. Brzmi ona mniej więcej tak: strzeżmy się sytuacji, gdy wszyscy mówią, że nie ma innego wyjścia. Alternatywa zawsze jest. Możliwości i modeli jest mnóstwo. I było ich mnóstwo również wtedy. Czy nie należało bardziej zdecydowanie walczyć z dławieniem popytu i produkcji? Czemu zakładano, że szybka prywatyzacja rozwiąże wszystkie problemy? Albo czy popiwek nie przyniósł więcej szkody niż pożytku? Polityka to nie magia, gdzie tylko jedno zaklęcie otwiera drzwi do groty ze skarbem. I po to mamy demokrację oraz pluralizm, by te wszystkie warianty rozważyć. Pamiętajmy o tym więc przy okazji nadchodzących debat: o długu publicznym, o podatkach, o służbie zdrowia, o systemie emerytalnym albo o euro. Jeśli znowu uwierzymy, że nie ma alternatywy, to nie pomogą nam nawet tak zacni, wspaniali i uczciwi ludzie na kluczowych stanowiskach politycznych, jak Tadeusz Mazowiecki. Cześć Jego pamięci!