Najgorsze jest jednak to, że ten spór o Unię jest rytualny. A obie strony rzadko odwołują się do faktów. A jeśli już to robią, pokazują tylko te elementy rachunku zysków i strat, które im akurat odpowiadają. Jedni będą więc szermowali wyciekaniem za granicę zysków zachodnich koncernów, drudzy zaś strumieniem napływających do nas funduszy strukturalnych. Problem jednak w tym, że i jedno, i drugie zjawisko to dwie strony tego samego medalu. A rozdzielanie ich to pokazywanie tylko części.
Problem polega tylko na tym, że – o dziwo – wcale nie ma aż tak wielu analiz próbujących wyliczyć, komu się wejście do Unii per saldo opłaciło, a komu nie. Jedną z niewielu jest bardzo świeżutka publikacja autorstwa trzech ekonomistów Nauro F. Camposa (Brunel University w Londynie), Fabrizio Coricellego (Paris School of Economics), Luigiego Morettiego (Uniwersytet w Padwie). Ich praca „Wzrost gospodarczy i integracja europejska” jest projektem ambitnym. Próbuje bowiem zestawić faktyczną dynamikę PKB kraju członkowskiego ze scenariuszem alternatywnym, w którym kraj nie staje się pełnoprawnym członkiem. Jak się liczy takie ekonomiczne „co by było, gdyby”? To trochę skomplikowane, ale wykonalne. I polega na stworzeniu sztucznej grupy kontrolnej. Czyli koszyka krajów podobnych. Zainteresowanych metodologią odsyłam do samego tekstu.
Dla nas ważne są raczej wnioski płynące z badania. Pierwszy jest dość oczekiwany: bez integracji europejskiej wzrost gospodarczy krajów wchodzących do Unii na fali kolejnych rozszerzeń (1973 r., lata 80., 1995 r. i 2004 r.) byłby dziś niższy. W sumie o jakieś 10 proc. (to średnia dla wszystkich krajów uczestniczących w tych rozszerzeniach). Oczywiście kraj krajowi nierówny. Bezsprzecznie najgorzej na całym unijnym interesie wyszła Grecja. I nie chodzi tu tylko o kryzys zadłużeniowy, lecz o cały okres od roku 1981. Bo, zdaniem badaczy, bez członkostwa PKB Aten byłby dziś o 15 proc. wyższy. O jakimś szczególnym europejskim doładowaniu mówić też nie mogą Finowie, Szwedzi czy Austriacy (rozszerzenie 1995 r.). A także współtowarzysze naszego rozszerzenia – Czesi i Słowacy. Bo w ich przypadku linie faktycznego i alternatywnego PKB mniej więcej się pokrywają.
Reklama
Kto jest z kolei największym wygranym? Nie, nie. Spieszę donieść, że wcale nie Polska. Według wyliczeń Camposa, Coricellego i Morettiego o największym skoku mówić mogą Łotysze (plus 53 proc. PKB) i Irlandczycy (plus 43 proc.). Zaraz za nimi lokują się – i tu spora niespodzianka... Dania i Wielka Brytania, a więc kraje, które weszły do EWG w 1973 r. jako gospodarki bogate. I prawdopodobnie to właśnie one najbardziej skorzystały na wczesnej fazie liberalizacji wspólnego rynku. A Polska? Też wypada całkiem dobrze. Bez Unii nasz produkt krajowy byłby dziś niższy o jakieś 23 proc.
Trzeba pamiętać o jednym. Trio Campos, Coricelli, Moretti skupiło się tylko na wzroście gospodarczym (oraz produktywności). O innych wskaźnikach ekonomicznych nie ma tu mowy. To zastrzeżenie należy poczynić, żeby znów nie wpadać w przesadną euforię. Bo prawdziwy rachunek unijnych zysków i strat jest tak naprawdę wielowymiarowy i skomplikowany. A wiele jego elementów znajdą państwo na dalszych stronach dzisiejszego unijnego wydania Magazynu DGP.
Powszechny slogan głosi, że 70 proc. obowiązującego w Polsce prawa powstaje w Brukseli. Co się za tymi liczbami kryje? Czytaj więcej tutaj.