Obietnica, że więcej wolnego rynku i mniej regulacji przyniesie eliminację takich zjawisk, jak bieda i nierówności, nie sprawdziła się. Problem nierówności nie rozwiąże się sam z siebie – mówi w wywiadzie Thomas Piketty.
Czy jest pan nowym Karolem Marksem?
Nie.
Ale „Kapitał” pan napisał.
Proszę pamiętać o podtytule. Który u mnie brzmi: „w XXI wieku”.
Reklama
Co za różnica? „Kapitał” to „Kapitał”. Nawet przesłanie jest u pana podobne jak u Marksa. Obaj pokazujecie, że kapitalizm w nieuchronny sposób prowadzi do gromadzenia się kapitału w rękach najbogatszych. I że to w końcu musi doprowadzić do wielkiego tąpnięcia.
Jeśli pan pyta, czy jestem marksistą, to muszę zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że nie. Ani nawet nie jestem ekonomistą marksizującym. Zresztą trudno by mi było. Urodziłem się w 1971 r. W pewnym sensie jestem więc dzieckiem i zimnej wojny, i upadku żelaznej kurtyny. Doskonale pamiętam rozkład gospodarek odwołujących się wprost do ideologii marksistowskiej. Ich klęska była dla mnie zbyt mocno widoczna, bym traktował komunizm w kategoriach realnej alternatywy wobec kapitalizmu. Zresztą zawsze miałem uczulenie na płytkie antykapitalistyczne hasełka. To, że gospodarka rynkowa jest optymalnym ustrojem ekonomicznym, ani przez moment nie ulegało dla mnie wątpliwości.
Czyli pan jest jak Keynes. Chce pan ratować kapitalizm przed nim samym?
To już dużo celniej oddaje moje nastawienie do gospodarki rynkowej niż porównania z Marksem. A tak całkiem konkretnie mówiąc, to w moim „Kapitale” razem z grupą zaprzyjaźnionych ekonomistów zebrałem trochę danych historycznych. Udało nam się – za pomocą różnych metod statystycznych – stworzyć bazę nierówności dochodowych w krajach Zachodu od XVIII wieku do dziś. W tym sensie miałem łatwiej niż Marks.
Czemu łatwiej?
Bo Marks najpierw miał przeczucie, a potem wokół niego budował swoją teorię. Proszę zwrócić uwagę, że „Manifest komunistyczny” ze słynnym, zapowiadającym rewolucję cytatem „widmo krąży po Europie...” został napisany w 1848 r. I to była raczej deklaracja polityczna. Przez następne 20 lat Marks pracował nad udowodnieniem postawionej uprzednio tezy. I dopiero wtedy pojawił się monumentalny „Kapitał”, do dziś ceniona wśród ekonomistów analiza wewnętrznych sprzeczności tkwiących w kapitalizmie. Ale pamiętajmy o tym, że Marks w swoich pracach rzadko odwoływał się do danych. Na przykład dowodzących, że w krajach przechodzących rewolucję przemysłową dochodzi do akumulacji kapitału w rękach klas posiadających.
To zarzut wobec Marksa?
Nie. On się do tych danych nie odwoływał, bo takie dane zwyczajnie nie istniały. Wobec podobnego dylematu stanęli wielcy poprzednicy Marksa zwracający uwagę na palący problem nierówności: Thomas Malthus i David Ricardo. Na szczęście brak danych nie powstrzymał ich przed drążeniem problemu.
Dziwi się im pan? Widzieli przecież, co się wokół nich dzieje. I że jedni się bogacą ponad miarę, a inni żyją w skrajnym ubóstwie.
Absolutnie im się nie dziwię. W końcu sam idę w ich ślady. Powiem więcej. Każdy współczesny ekonomista zajmujący się problemem nierówności powinien łączyć swoją pracę na liczbach z klasykami literatury mierzącej się z tym samym problemem. Książki Jane Austen i Balzaka, „Germinal” Zoli, „Nędznicy” Hugo, książki Karola Dickensa. To były pierwsze książki popularnoekonomiczne. Nie oderwane od rzeczywistości wzory matematyczne, których pełno we współczesnej ekonomii. Wiem, co mówię (Piketty zaczynał swoją karierę od matematyki – red.). Dlatego bardzo sobie cenię intuicję takich ekonomistów jak Malthus, Ricardo i Marks. Każdy z nich dostrzegał, że problem nierówności nabrzmiewa i destabilizuje spokój społeczny. I każdy tłumaczył to sobie na swój własny sposób. Malthus w 1798 r. napisał słynne „Prawo ludności”, w którym dowodził, że nierówności będą rosły, bo biedni mnożą się szybciej niż bogaci. Dlatego klęsce głodu może zapobiec tylko kontrola populacji. Działający nieco później Ricardo rozkładał akcenty już inaczej. Według niego głównym motorem powstawania nierówności są prawa podaży i popytu. Pokazywał to na przykładzie ziemi uprawnej, czyli absolutnej podstawy ówczesnej gospodarki.
Z jednej strony ludzi na świecie jest coraz więcej. Z drugiej jednak ziemi uprawnej nie przybywa. Stanowi ona dobro rzadkie. Wobec tego rosnący popyt na ziemię będzie windował jej ceny w górę. Sprawiając, że klasa posiadaczy ziemskich będzie się bogaciła w nieskończoność. Jako pierwszy zaproponował więc zakrojoną na szeroką skalę redystrybucję. W formie podatku od renty ziemskiej. Podobnie rozumował już w nowych warunkach rewolucji przemysłowej Marks, opisując zasadę niekończącej się akumulacji kapitału. I jego odpowiedzią była rewolucja. Oczywiście historia zawsze potem rewidowała ich przewidywania. Nie spełniła się więc apokaliptyczna wizja maltuzjańskiego przeludnienia, a ceny ziemi przestały rosnąć, gdy zaczęła się rewolucja przemysłowa. A kraje Zachodu zdołały poprawić dolę robotnika bez rewolucji komunistycznej. Ale jedno trzeba tym bardzo różnym ekonomistom przyznać.
Co takiego?
Że każdy z nich miał – co do zasady – rację. Problem nierówności nie rozwiąże się sam z siebie. I to jest w zasadzie główne przesłanie mojego „Kapitału”.
Skąd pan to wie?
Pokazują to zebrane przez nas historyczne dane. W ciągu ostatnich 200 lat nierówności wykazują stałą tendencję wzrostową. Spadają rzadko. I to wyłącznie pod wpływem wielkich wstrząsów społecznych. Takich jak na przykład I i II wojna światowa. Albo wielki kryzys lat 30. Przeczy to popularnej tezie amerykańskiego noblisty Simona Kuznetsa, że nierówności dochodowe mają kształt odwróconej litery U. To znaczy, że we wczesnej fazie bogacenia się społeczeństw faktycznie rosną, by potem spadać w warunkach gospodarek dojrzałych. Tylko że Kuznets stworzył swoją teorię w latach 50. XX wieku. I bazował na danych statystycznych za lata 1913–1948. Czyli akurat trafił na okres, gdy nierówności rzeczywiście się zmniejszyły. Ale był to efekt jednorazowy spowodowany wojnami i wielką depresją oraz radykalną polityką redystrybucji, która była w wielu zachodnich krajach odpowiedzią na kryzys lat 30. Krzywa Kuznetsa była potem wielokrotnie przywoływana na potwierdzenie politycznej tezy, że przypływ podnosi wszystkie łodzie. A więc przekonania, że od pewnego momentu na wzroście dorabiają się wszyscy i nierówności przestają być problemem. Krzywa zyskała popularność również z powodu swojej propagandowej wymowy. Trwała przecież zimna wojna i Zachód potrzebował namacalnych dowodów, że kapitalizm to ustrój nie tylko skuteczniejszy, lecz także sprawiedliwszy niż komunizm. Zmarły w 1985 r. ekonomista nie mógł wiedzieć, że mniej więcej od lat 70. nierówności dochodowe we wszystkich krajach rozwiniętego Zachodu znów rosną.
I to jak rosną!
Kierunkiem, w którym zmierzamy, są poziomy sprzed wielkiego kryzysu lat 30. Albo z końca XIX wieku. Najbardziej widać to w Ameryce. W latach 60. USA były krajem bardziej egalitarnym niż Francja. Na najbogatsze 10 proc. społeczeństwa przypadało wówczas 30–35 proc. dochodu narodowego. Dziś skoczyło to już do jakichś 50 proc. PKB. To tyle, co w szczytowym okresie szalonych lat 20. Tę samą tendencję widać w pozostałych krajach rozwiniętych. (Czytaj więcej na ten temat: Nierówności dochodowe w USA sięgają rekordowych poziomów)
Pytanie brzmi, dlaczego tak się dzieje.
Czynników jest wiele. Część z nich wzajemnie sobie przeczy. Ale ten najważniejszy jest dość wyraźny i prosty do wyjaśnienia. Nierówności rosną wtedy, gdy dochody z kapitału przekraczają tempo wzrostu gospodarczego.
Pan to opisuje w książce nierównością r>g. Poproszę o wyjaśnienie tych znaczków.
Pod symbolem r kryją się dochody z prywatnego kapitału. A więc zyski, dywidendy, oprocentowanie kont, zyski z najmu itd. Symbol g jest czytelny. To tempo wzrostu gospodarczego. Jeżeli r w znaczący sposób przewyższa g, to efekt jest taki, że bogaci stają się coraz bogatsi. Bo prywatne odziedziczone fortuny rosną szybciej niż dochody uzyskiwane z normalnej pracy najemnej. Im większy majątek, tym szybciej się powiększa. Zwłaszcza że wzmacnia go efekt rzadkości opisywany już przez Davida Ricardo. Chodzi po prostu o to, że bogaci mają największe możliwości ulokowania swoich pieniędzy w najbardziej zyskownych dobrach rzadkich. Czyli obecnie w paliwach oraz wielkomiejskich nieruchomościach.
Czy dochody z kapitału zawsze przewyższają tempo wzrostu gospodarczego?
W zasadzie tak. I nie ma to nic wspólnego z niedoskonałościami wolnego rynku. Odwrotnie. Im mniej ograniczeń narzucanych na rynek, tym proces odkładania się kapitału w rękach nielicznych przebiega bardziej gładko. Jest to szczególnie dotkliwe, gdy poziom wzrostu gospodarczego jest niski. Tak jak to miało miejsce przed wiekiem XIX i, jak się wydaje, będzie również w wieku XXI. I tak na przykład we Francji czy w Wielkiej Brytanii w II połowie XIX wieku ogólna wartość prywatnego kapitału przewyższała dochód narodowy 6–7-krotnie. W pierwszej połowie XX wieku z powodów zawirowań społecznych, o których już mówiłem, ta relacja znacząco spadła do 2–3-krotności. Nie ma w tym nic dziwnego. W końcu wojny i rewolucje to czas, gdy majątek znika najszybciej. Mniej więcej od 1950 r. kapitał znowu ucieka dochodowi narodowemu. Dziś w Wielkiej Brytanii doszedł do ok. 500 proc., a we Francji podchodzi pod 600 proc. PKB. Co ciekawe, ta tendencja jest od początku lat 90. bardziej widoczna w Europie niż w USA. Co jest efektem większej skłonności gospodarek europejskich do oszczędzania. A to oszczędzanie przekłada się na wolniejszy wzrost i prowadzi do bardziej intensywnej akumulacji kapitału.
Historia historią. Ale skąd pan wie, jakie będą losy kapitału w XXI wieku?
Proszę mnie nie brać za pyszałka. Lojalnie ostrzegam swoich czytelników, że nie mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, co się wydarzy. Proszę sobie wyobrazić kogoś piszącego książkę „Kapitał w XX wieku” w 1914 r. Przecież nie mógł wiedzieć, że będą dwie wielkie wojny, rewolucje, kryzysy. Ja też nie wiem, czy coś takiego się nie wydarzy. Ale jeśli brać pod uwagę dotychczasową dynamikę, to wszystko wskazuje na to, że dominacja r nad g będzie się powiększać. A razem z nią nierówności.
Mówił pan dotąd wyłącznie o mechanizmie pchającym społeczeństwa ku większym nierównościom. Ale co ze zjawiskami, które pozwalają, by biedniejsi doganiali bogatych?
Jedną z takich teorii jest walka z nierównościami poprzez szeroki dostęp do wiedzy. Dzięki niej każdy ma przynajmniej teoretyczną szansę zwiększenia swojej produktywności. A co za tym idzie, może przesunąć się w górę dochodowej drabinki. W praktyce jednak rzadko jest to zjawisko powszechne, które byłoby czymś więcej niż tylko systemem awansu najbardziej uzdolnionych jednostek. Takie rzeczy nie dzieją się w sposób spontaniczny. Wymagają silnej i kosztownej interwencji ze strony takiej instytucji jak państwo. A o nią w warunkach niskiego wzrostu gospodarczego coraz trudniej. Teoretycznie dostęp do wiedzy może być finansowany przez kapitał prywatny. Trudno jednak oczekiwać, by kapitał prywatny pociągnął cały sektor edukacyjny. Owszem, on może wchodzić tu i ówdzie z mniejszymi lub większymi datkami. Często bardzo szlachetnymi. Ale liczenie na coś więcej wydaje mi się iluzoryczne. Również dlatego, że edukacja nie jest biznesem przynoszącym konkurencyjną stopę zwrotu. A gdyby miała przynosić, musiałaby stać się niedostępna dla ogółu. I tym samym przestałaby spełniać swój podstawowy cel.
Chodziło mi również o takie zjawiska jak globalizacja, które umożliwiają rodzenie się w krótkim czasie nowych i nieodziedziczonych fortun. Jak choćby imperia miliarderów z Doliny Krzemowej.
To prawda. Każdy może założyć nowego Facebooka. Ale ilu jest takich „każdych”? To znów oferta dla wyjątkowych jednostek. Dla nich szanse wybicia się istniały zawsze. To jednak ma niewiele wspólnego ze zmniejszaniem nierówności. Bo co to za różnica, że na miejsce starych pieniędzy wyrosłych na fabrykach opakowań wskoczą nowi internetowi miliarderzy? Dopóki będą to jednostkowe przypadki, nie będzie to miało dla całego społeczeństwa większego znaczenia.
No to co robić?
Najpierw musimy zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Bo dziś poziomy nierówności dochodowych w krajach rozwiniętych albo właśnie zbliżają się do historycznych rekordów z XIX wieku, albo w niektórych przykładach już je przekroczyły. Wniosek z tego prosty. Obietnica, że więcej wolnego rynku i mniej regulacji przyniesie eliminację takich zjawisk, jak bieda i nierówności, nie sprawdziła się. Przypływ nie podnosi wszystkich łodzi.
A co potem?
Możemy liczyć, że sytuacja jednak się jakoś rozwiąże. I pewnie tak będzie. Tylko że mój wniosek z obserwacji ostatnich stuleci rozwoju dynamiki rozwoju nierówności dochodowych jest pesymistyczny. W pewnym momencie dochodzi do przesilenia. Wybuchają rewolucje, wojny i powstania. Giną ludzie i leje się krew. Z tego chaosu w końcu tworzy się jakiś nowy porządek. Ale czy to naprawdę jest cena, którą chcemy zapłacić?
Powtórzę pytanie. Co w tej sytuacji robić?
Odpowiedź jest dość oczywista. Jedyny pokojowy i demokratyczny sposób redukcji nierówności dochodowych to...
Podatki?
Tak jest! Najlepiej globalny podatek od zysków kapitałowych.
A coś bardziej realnego niż podatek globalny? Jak na razie nie ma przecież czegoś takiego, jak globalny rząd. I nie zanosi się na to, by taka instytucja miała się pojawić.
Proszę tak łatwo nie skreślać tej koncepcji. Ponad 100 lat temu podobnie iluzorycznym rozwiązaniem wydawał się przecież podatek dochodowy. I co? Dziś jest czymś zupełnie oczywistym. Oczywiście zgadzam się, że mówienie o globalnym podatku od kapitału to propozycja utopijna. Niemniej opracowanie takiej propozycji to zadanie moim zdaniem zupełnie sensowne. Już choćby dlatego, żeby stworzyć punkt odniesienia na przyszłość. Nie należy również wykluczać, że taki model mógłby zostać w dowolnym momencie przyjęty przez grupę państw, które uznają to za słuszne. Na przykład na poziomie Unii Europejskiej lub przynajmniej jej części. Wtedy już można sobie coś takiego jak najbardziej wyobrazić. Można również argumentować, że taka forma międzynarodowego podatku od kapitału byłaby próbą wyprzedzenia bardziej protekcjonistycznych i mniej przejrzystych rozwiązań. Czyli na przykład różnych form kontroli przepływów kapitałowych. Te ostatnie pewnie prędzej czy później nadejdą. Jako przejaw frustracji krajów, które chciały podwyższyć podatki na własną rękę, ale kapitał zaczął im wyciekać za granicę. Niestety nieuchronnym skutkiem ubocznych tych – skądinąd zrozumiałych – posunięć protekcjonistycznych będą międzynarodowe napięcia.
Załóżmy, że to byłoby możliwe. Jak taki podatek miałby wyglądać?
Moim zdaniem powinien to być progresywny podatek od majątku netto. To znaczy, że płaciłoby się go od sumy rynkowej wartości wszystkiego, co posiadamy. Czyli depozytów bankowych, akcji, obligacji, udziałów. A więc zarówno nieruchomości, jak i aktywów finansowych oraz biznesowych. Bez wyjątku. Oczywiście po odliczeniu różnego rodzaju zobowiązań. Żeby nie wpychać ludzi w zadłużeniową spiralę. Żeby nie było tak, jak dziś, gdy w większości krajów opodatkowane są na przykład nieruchomości – i to bez względu na to, czy są one obarczone długiem, czy też nie – a jednocześnie fiskus wyjątkowo szerokim łukiem omija aktywa finansowe.
Jak wysoki powinien być ten podatek?
Rzecz jasna nie chodzi tutaj o odbieranie biednym ani nawet średniakom. Można sobie wyobrazić, że podatek wynosi 0 proc. dla majątku netto poniżej miliona euro. A potem 1 proc. dla majątku na poziomie 1–5 mln. I 2 proc. powyżej 5 mln. Albo system bardziej progresywny. Poczynając od 0,1 proc. od 200 tys. euro. Po 5–10 proc. za majątek powyżej miliarda euro. Możliwości jest naprawdę wiele. Oczywiście ten podatek nie ma w żadnym sensie zastąpić istniejących. Powinien być wobec nich dodatkiem. Wcale niewygórowanym. Obliczonym przede wszystkim na zatrzymanie naturalnego wzrostu nierówności, o którym mówiłem panu na początku. Miałby jednak jeszcze jeden cel.
Jaki?
Nawet bardzo niski globalny podatek majątkowy o znikomym znaczeniu fiskalnym bardzo by się przyczynił do zwiększenia majątkowej przejrzystości. Bo dziś nawet urzędy podatkowe i statystyczne najbogatszych krajów świata nie do końca wiedzą, kto ma ile majątku, gdzie i w jakiej formie. Oczywiście im większy majątek, tym większa mobilność jego posiadacza. A co za tym idzie, większe możliwości uchylania się nawet od tych niezbyt wysokich obciążeń fiskalnych, jakie istnieją obecnie w krajach Zachodu. Poza tym dziś opinia publiczna wie o najbardziej majętnych najwyżej tyle, ile oni zechcą o sobie zdradzić dziennikarzom „Forbesa” przygotowującym doroczny ranking najbogatszych. Tworzy to niebezpieczne skrajności. Jedni są przekonani, iż miliarderzy mają tyle pieniędzy, że wystarczyłoby ściągnąć z nich troszeczkę, by rozwiązać wszystkie problemy świata. Inni z kolei dowodzą, że superbogaczy jest ledwie garstka. Więc jakiekolwiek próby opodatkowania ich majątku nie dadzą absolutnie nic. I jedna, i druga postawa budzi poczucie bezradności. Podczas gdy prawda leży mniej więcej pośrodku. To znaczy globalny podatek od majątku nie rozwiąże wszystkich problemów świata. Ale jednocześnie jego wprowadzenie może nas uchronić przed wieloma szkodliwymi społecznie zjawiskami. I uruchomić wreszcie współpracę międzynarodową w dziedzinie ścigania przestępstw gospodarczych.
Tylko czy to jest sprawiedliwe?
Odwróciłbym to pytanie. I sformułował je w sposób następujący: Czy sprawiedliwa jest sytuacja, w której majątek po osiągnięciu pewnej wielkości przestaje być w ogóle przedmiotem zainteresowania fiskusa? Czy to jest fair wobec tych wszystkich szaraczków wypełniających grzecznie swoje zeznania podatkowe, przed którymi nie mogą uciec? Weźmy osobę, której wartość media szacują na więcej niż 10 mld euro. Na przykład dziedziczkę fortuny firmy kosmetycznej L’Oreal Lilianę Bettencourt. A teraz przypomnijmy, że przez ostatnie trzy dekady zyski kapitałowe w krajach zachodnich wynosiły realnie ok. 6–7 proc. rocznie. Żeby było uczciwie, zmniejszmy tę wartość do 5 proc. Oznacza to, że dochody takiej osoby to jakieś 500 mln euro rocznie. Kiedy się jednak przegląda statystyki podatkowe takich krajów jak Francja albo USA, to tam po prostu nie ma takich dochodów. Z tego, co wiemy z doniesień medialnych, Bettencourt nigdy nie zadeklarowała dochodów wyższych niż 5 mln euro. Oznacza to tyle, że w przypadku najbogatszych efektywny poziom opodatkowania jest po prostu śmiesznie niski. Pytanie, czy to jest fair?
A podatki dochodowe?
Pierwsze zadanie to ochrona koncepcji podatku progresywnego. Bo jest on jednym z najlepszych wynalazków, na jakie ludzkość kiedykolwiek wpadła. Bez progresywnych podatków dochodowych nie byłoby ani państwa dobrobytu, ani tego wstrzymania wzrostu różnic dochodowych, z którym mieliśmy do czynienia w latach 1930–1970. Niestety przez ostatnie 20–30 lat progresywność zachodnich systemów PIT była coraz bardziej podcinana. Zwłaszcza wśród najbogatszych.
To ile powinni płacić najbogatsi?
Powyżej 80 proc.
Poważnie?
Już kilka lat temu napisałem na ten temat osobny tekst bazujący na przykładzie amerykańskim. Dowodziłem w nim, że dla dochodu powyżej 1 mln dol. rocznie najwyższa stawka podatkowa powinna wynosić właśnie 80 proc. A więc mieć de facto charakter konfiskacyjny. I nie chodzi tu nawet o efekt fiskalny. Raczej o to, żeby firmy – na przykład z branży finansowej – przestały płacić swoim czołowym menedżerom pieniądze, które po wielokroć przekraczają ich faktyczną wartość. I żeby te pieniądze przeznaczyli raczej na wynagrodzenia dla pracowników średniego szczebla. Co byłoby z korzyścią i dla firmy, i dla całej gospodarki.
Dobrze. Załóżmy na koniec, że podatki od największych majątków udało się zebrać. Pytanie, dokąd powinny trafić te pieniądze. Żeby faktycznie przyczynić się do zmniejszenia różnic dochodowych. I uniknąć wybuchu nowej rewolucji francuskiej.
W XX wieku w zachodnim świecie państwa wzięły na siebie bardzo wiele zobowiązań. Korzystamy z nich każdego dnia, nawet już o tym nie pamiętając. Edukacja, emerytury, opieka zdrowotna. To wszystko generuje jednak duże koszty. I te koszty muszą być pokrywane z podatków. Pierwszą reakcją na wybuch kryzysu 2008 r. było w wielu krajach hasło cięcia wydatków socjalnych. Z biegiem czasu coraz bardziej widać, że to nie jest żadne rozwiązanie. Głównie dlatego że nie jest to w naszym własnym interesie. Bo przecież zachodnioeuropejski model socjalny to pewna zdobycz cywilizacyjna, z której nie powinniśmy tak łatwo rezygnować. Można i trzeba ją za to modernizować. Tak by służył następnym pokoleniom równie dobrze, co poprzednim. Jeśli na ten cel trafią pieniądze uzyskane od najbogatszych, to już będzie to całkiem niezłe rozwiązanie.
Thomas Piketty - 43-latek od dawna uchodził za cudowne dziecko francuskiej ekonomii. Doktorat zrobił na London School of Economics w wieku zaledwie 22 lat. Zaraz po studiach zaczął wykładać na najbardziej renomowanych amerykańskich uczelniach. Mimo sporego uznania zdobytego w USA zdecydował się jednak na powrót do rodzinnej Francji. W 2006 r. założył Paris School of Economics i został jej pierwszym szefem. Z uczelnią tą pozostaje związany do dziś. W kwietniu 2014 r. Piketty opublikował długo oczekiwany „Capital in the Twenty-First Century” (Kapitał w XXI wieku), który z miejsca stał się najgłośniej dyskutowaną książką ekonomiczną ostatnich lat.
Kiedy następnym razem usłyszymy z ust ekonomisty słowa brzmiące jak niepodważalna prawda, pamiętajmy, że światopogląd jest dla niech czasem ważniejszy niż twarde dane. O tym, dlaczego tak się dzieje, przeczytasz w tym artykule.