Jest szansa, że Śródmieście doczeka się planu miejscowego, który powstaje w bólach od siedmiu lat. Ale niewielka. Bo zbyt wiele jest sprzecznych interesów.
Jutro rada stołecznej dzielnicy Śródmieście zajmie się opiniowaniem dokumentu, który jest kamieniem milowym dla rozwoju ścisłego centrum Warszawy, tkwiącego w marazmie inwestycyjnym od 1989 r. Chodzi o „projekt uchwały Rady m.st. Warszawy w sprawie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego Śródmieścia Południowego w rejonie ul. Poznańskiej”. Dokument ten warunkuje rozpoczęcie inwestycji w warszawskim city.
W grę wchodzi m.in. budowa nowego wysokościowca PKO BP na rogu ul. Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, dwóch wież biurowych na działce miejskiej, 170-metrowego budynku Roma Tower na terenach archidiecezji warszawskiej oraz przebudowy kilku starych wieżowców: Intraco 2, Marriottu i Orange. Wszystkie inwestycje mają przynieść ok. 250 tys. mkw. nowych powierzchni komercyjnych. Przedstawiciele branży deweloperskiej szacują wartość inwestycji wysokościowych na 4–5 mld zł. Dzięki temu do miejskiej kasy wpływałoby dodatkowo ok. 8 mln zł rocznie z tytułu podatku od nieruchomości.
Plan jednak rodzi się w bólach od ponad siedmiu lat. Przyznają to nawet urzędnicy. – To ścisłe centrum Warszawy, plan wymaga konsultacji. Pojawiają się głosy, że wieżowców jest zbyt wiele, z drugiej strony gdzie takie inwestycje mają powstawać, jak nie w ścisłym centrum – mówi Marcin Rolnik, przewodniczący rady dzielnicy Śródmieście.
Plan był blisko uchwalenia w ubiegłym roku przez radę Warszawy. Brakowało jednak opinii konserwatora zabytków (ostatecznie zapadła pozytywna). Dlatego sprawa wróciła do formalnej akceptacji przez radnych.
Reklama
W ubiegłym tygodniu komisja ładu przestrzennego Śródmieścia pozytywnie zaopiniowała plan (jeszcze w zeszłym roku opinia była negatywna). W czwartek zajmie się nim rada dzielnicy. Choć i to jeszcze nie rozstrzyga sprawy. – Opinie rady nie są wiążące, a opinia rady m.st. Warszawy może być odmienna. Być może rada miasta stołecznego podejmie ten temat już na październikowej sesji – twierdzi Marcin Rolnik.
Miasto chce, by inwestycje wreszcie ruszyły. Podobnie jak mieszkańcy Warszawy, którzy w ostatnim badaniu społecznym przyznali, że właśnie city powinno być miejscem dla nowych wysokościowych inwestycji. Blisko trzy czwarte ankietowanych (z 1067) na zlecenie Warszawskiego Forum Samorządowego jest zdania, że nowych inwestycji wymagają zwłaszcza okolice Dworca Centralnego, Powiśla i Muranowa. A miasto od lat ich nie realizuje.
– Inwestycje o łącznej powierzchni powyżej 15 tys. mkw. nie są procedowane na poziomie dzielnic. Kiedy pojawi się plan, dzielnica nie będzie już wydawać żadnych nieprzejrzystych wuzetek [decyzji o warunkach zabudowy – red.], bo wszystko będzie z góry określone w planie miejscowym. Nie będzie zatem podejrzeń, że ktoś wpływa na urzędników lub ich korumpuje – twierdzi jeden z naszych rozmówców.
Do gry weszli też lokalni aktywiści regularnie blokujący projekt planu. Ich zdaniem na tych terenach powinno powstać więcej zieleni, a kolejne wieżowce tylko zburzą zabytkową tkankę tego miejsca.
Jutro również może dojść do próby zablokowania prac nad planem miejscowym. Pojawiły się sugestie, by podzielić go na mniejsze części i uchwalić na razie tylko te fragmenty, które nie budzą emocji. Tyle że taki zabieg znów opóźniłby cały proces przynajmniej o rok. I wydłużył paraliż inwestycyjny.
Konflikt to efekt jednego z głównych grzechów każdej kolejnej ekipy rządzącej Warszawą – czyli lekceważenie potrzeby uchwalania planów miejscowych. Choć urzędnicy z ratusza przekonują, że dziś już ok. 60 proc. decyzji inwestycyjnych wydawanych jest na podstawie takich dokumentów, to planów wciąż brakuje dla kluczowych i reprezentacyjnych obszarów Warszawy, np. dla Powiśla, ściany wschodniej, Jazdowa i rejonu hotelu Marriott.
– Wszyscy twierdzą, że plany są potrzebne, a dziwnym trafem latami nie powstają. Można odnieść wrażenie, że szuka się wręcz pretekstów, by procedować je w nieskończoność. W efekcie rozwój centrum opiera się na przypadku. Nic do niczego nie pasuje, jest mętna woda w procesie wydawania zgód – mówi nam osoba z branży nieruchomości. Wskazuje wręcz, że to przedłużenie afery reprywatyzacyjnej, która wstrząsnęła Warszawą. Oba mechanizmy – dzika reprywatyzacja i patologiczny brak planów zagospodarowania – przez lata mogły się zazębiać. – Tu działa prosty mechanizm. Ktoś wnioskuje o wuzetkę, wykorzystując to, że nie trzeba być nawet właścicielem działki, by taką decyzję otrzymać. Potem, np. wśród deweloperów, szuka się chętnego na teren. Następnie deweloper daje pieniądze, które posłużą do wykupienia od spadkobierców roszczeń do działki i sfinansowania zobowiązań. Na końcu jest się czym dzielić. To kolejna stołeczna patologia – przekonuje nasz rozmówca.
Plany miejscowe, a właściwie ich brak, to też kolejny argument, za pomocą którego PiS będzie próbował w przyszłym roku przekonać do siebie warszawiaków (propozycja, by kwestie uchwalania planów przenieść na poziom dzielnic).

>>> Polecamy: W naszym regionie ponad połowa inwestycji w start-upy przypada na Polskę i Węgry