12czerwca minął rok, odkąd obradować zaczęła komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji. Uważam, że w tym czasie przyniosła nam więcej pożytku niż szkody. Na razie nie sposób pokazać tego na liczbach. Bilans prac specorganu siłą rzeczy musi być zatem opisowy.
Ocenę rocznej działalności tego ciała warto rozpocząć od rzeczy kluczowej: pod względem prawnym komisja w tym czasie wskórała niewiele. Słowa jej przewodniczącego Patryka Jakiego – wypowiedziane ostatnio w wywiadzie „Do budżetu miasta Warszawy dzięki mojej pracy wraca setki milionów majątku”, DGP nr 107/2018 – to co najmniej daleko idące uproszczenie, by nie powiedzieć – nieprawda. Na razie nie wróciło nic. Jest szansa, że wróci. Czy będzie to ponad 1 mld zł w sumie? To się dopiero okaże. Zdecydują o tym sądy, które ocenią działania komisji weryfikacyjnej pod względem zgodności z prawem. Jednak równie dobrze, jak nagłego napływu gotówki do stołecznej kasy, możemy się spodziewać, że decyzje sądów postawią kilkunastomiesięczne wysiłki członków komisji pod znakiem zapytania. Jej decyzje mogą trafić do kosza.

Ważne aktywo: dobra narracja

Mimo to uważam, że powołanie komisji było dobrym posunięciem, a jej działalność oceniam pozytywnie. Dlaczego? Z powodu, który wielu może się wydać drażniący: podoba mi się sposób, w jaki jej członkowie opowiadają nam historię warszawskiej reprywatyzacji. Specjalizuje się w tym wiceprzewodniczący Sebastian Kaleta. Ludzie przed telewizorami i użytkownicy YouTube’a od samego początku mogą śledzić rozprawy – często wielogodzinne – niczym fascynujący serial społeczno-obyczajowy, czasem wręcz sensacyjny. Przeciwnicy transmisji posiedzeń mówią o działaniu na pokaz, próbach zbijania przez Prawo i Sprawiedliwość (PiS) politycznego kapitału oraz dążeniu do pogrążenia warszawskiej Platformy Obywatelskiej (PO), a zarazem podzielenia Platformy w ogóle (co najlepiej było widać w różnicy zdań między przewodniczącym PO Grzegorzem Schetyną a ówczesną wiceprzewodniczącą Hanną Gronkiewicz-Waltz co do jej stawienia się przed komisją). Ja zaś dostrzegam w tym wartość. Ktoś wreszcie pokazuje patologiczne oblicze polskiego biznesu reprywatyzacyjnego sprzed lat. W przystępnej formie, na przykładach pokazując konkretnie ‒ z nazwiska i z twarzy ‒ kto był beneficjentem, a kto ofiarą. I dzięki temu ofiary sprzed lat nabierają choć odrobiny przekonania o nieuchronności kary, wiary w to, że ostatecznie to sprawiedliwość, choć nierychliwa, zwycięża.
Czuję atawistyczną satysfakcję, gdy widzę ludzi, którzy jeszcze kilka lat temu robili przekręty i śmiali się wszystkim w twarz, a dziś żyją w strachu. Połowę bohaterów afery reprywatyzacyjnej, z racji wykonywanego zawodu, poznałem osobiście. Z niektórymi widziałem się raz, z innymi utrzymuję kontakt od czasu do czasu. Na początku zeszłego roku jeden z nich – bardzo dziś znany – powiedział mi, że „g… mu zrobią”. Dziś już występuje pod skróconym nazwiskiem. Przerażało mnie, iż człowiek ten w zasadzie nie ukrywał, że brał udział w przekręcie. I w ogóle nie przeszkadzało mu, że przyznawał to w prywatnej rozmowie, a po chwili publicznie oświadczał, że nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy spotkaliśmy się kilka miesięcy później ‒ komisja weryfikacyjna działała już wtedy w najlepsze ‒ wzburzony określił Patryka Jakiego: „tym ch..., niszczącym moje nazwisko, na które pracowałem latami”. Otóż nie, drogi panie, zniszczyłeś pan swoje nazwisko sam. A Patryk Jaki wraz z pozostałymi członkami komisji weryfikacyjnej to po prostu w przystępnej formie pokazał Polakom.
Reklama
Z perspektywy 12 miesięcy można ponadto powiedzieć, że komisja jest znacznie skuteczniejsza, a jej członkowie pracowitsi, niż większość przypuszczała. Dla jednych to plus, a dla innych największy jej mankament.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu DGP.

>>> Czytaj także: Warszawa jest miastem pełnym chaosu. Te badania wyjaśniają dlaczego