Rozważmy najpierw plan A, czyli wyjście wraz z końcem października z umową w ręku. Taki zawsze był deklarowany cel Johnsona, nawet jeśli działania jego gabinetu nie bardzo na to wskazywały. I chociaż czasu naprawdę jest niewiele – taka umowa musi być gotowa przed szczytem Rady Europejskiej pod koniec tego tygodnia – to w weekend powiało optymizmem, a strony przeszły do bardziej zaawansowanego etapu rozmów.
Innymi słowy zgodnie z planem A Johnson zostaje bohaterem: nie tylko wyprowadza Brytyjczyków z Unii, ale też robi to, omijając rafy twardego i trudnego do przewidzenia w skutkach gospodarczych twardego brexitu. Przy okazji spełnia swoją najważniejszą obietnicę wyborczą. W glorii zwycięzcy rozpisuje wcześniejsze wybory, aby odzyskać większość w Izbie Gmin i wygrywa je w cuglach.
Co ciekawe, dokładnie taki sam efekt będzie miał plan B. Jeśli bowiem strony nie dogadają się do końca tygodnia, to brytyjski premier będzie musiał zwrócić się do liderów pozostałych państw o przedłużenie członkostwa swojego kraju w UE. Niezrobienie tego oznaczałoby złamanie prawa – a konkretnie tzw. ustawy Benna – a w konsekwencji poważny kryzys polityczny i konstytucyjny na Wyspach.
Tego jednak brytyjski premier nie zaryzykuje. Niemniej jednak do listu z prośbą o odsunięcie brexitu dołączy kolejny, w którym napisze, że osobiście takiego przedłużenia nie chce. „The Sunday Times” napisał wczoraj, że zwróci się do partnerów z UE o „przyjazny brexit”, czyli taki, gdzie najbardziej palące problemy zostaną rozwiązane serią małych umów, które można byłoby przyjąć przed 31 października.
Reklama
Tego nie chcą Europejczycy, bo jest to po prostu brexit na twardo, tylko przypudrowany (ze wszystkimi konsekwencjami). Brytyjczycy otrzymają więc przedłużenie członkostwa, być może nawet dłuższe niż do końca stycznia przyszłego roku (o taki termin musi się zwrócić Johnson na mocy ustawy Benna).
Wtedy Johnson przedłużenia po prostu nie przyjmie. Zmusi w ten sposób do działania Izbę Gmin, w której jest silna większość chcąca zapobiec twardemu brexitowi. Clue planu B stanowi fakt, że premier tę pozorną porażkę przekuje w sukces: z ręką na sercu powie, że zrobił wszystko, aby wyprowadzić Wielką Brytanię z Unii Europejskiej wraz z końcem października tego roku. Że do końca pozostał wierny swoim obietnicom, a ręce związał mu „żałosny” parlament – najpierw „kapitulancką” ustawą Benna, a potem opóźnieniem brexitu.
Gestem Kozakiewicza Johnson zapewni sobie doskonałą pozycję startową w przyspieszonych wyborach, które na Wyspach trzeba rozpisać bez względu na to, czy Brytyjczycy wyjdą z Unii, czy w niej zostaną. Spór wokół przedłużenia doskonale wpisze się w narrację szefa rządu, zgodnie z którą plebiscyt tak naprawdę jest starciem woli narodowej z parlamentem, który jej nie szanuje (skąd my to znamy?). Robią to tylko konserwatyści pod wodzą premiera, który postawił się Unii.
Sondaże w Wielkiej Brytanii dają sygnały, że taka narracja może się konserwatystom opłacić. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki Theresy May, którą wyborcy obwiniali za brexitowe fiasko, Boris Johnson wymyka się podobnym ocenom, chociaż jako szef rządu jest osobiście odpowiedzialny za to, że negocjacje z UE ruszyły na dobre mniej więcej po dwóch miesiącach od wprowadzenia się przez niego pod Downing Street 10 – mimo tego, że sam publicznie deklarował, iż przed jego gabinetem nie ma większych wyzwań.
Wiele więc wskazuje na to, że bez względu na wynik czwartkowo-piątkowego szczytu największym beneficjentem może być Boris Johnson. Plan A i plan B prowadzą do konserwatywnej większości w Izbie Gmin, ze wszystkimi tego konsekwencjami – z twardym brexitem w tym drugim wypadku włącznie. ©℗