Ciąg karczemnych awantur, pyskówka w Warszawie i widmo utraty kluczowych sojuszników – izraelski premier Binjamin Netanjahu po raz pierwszy od kilkunastu lat stoi w obliczu potencjalnej porażki wyborczej.
Netanjahu jest wściekły, wystraszony i oblewa się potem – były szef sztabu nie przebierał w słowach, opisując rzekomy stan premiera. To drugie przedwyborcze wystąpienie Binjamina Ganca, ale emerytowany generał chce wszystkim pokazać, że ma porównywalną dynamikę i agresję jak adwersarz. – Błazny z jego dworu już się nie śmieją, jego partia jest wystraszona. Bibi to samotny król, który od dekady sam kontrolował Likud i partią tą rządził poprzez podstępy i wzbudzanie strachu – podsumowywał.
Sondaże nie pozostawiają wątpliwości, że zaplanowane na 9 kwietnia wybory parlamentarne to pierwsza od wielu lat elekcja, która może zagrozić Netanjahu. Zgodnie z wynikami praktycznie wszystkich sondaży jego partia – prawicowy Likud – utrzyma stan posiadania w Knesecie: 30 miejsc. Ale Bibi nie rządzi dzięki temu, że dysponuje czwartą częścią głosów w izbie, lecz dzięki miriadzie skrajnie prawicowych lub religijnych partyjek, które oddają mu swoje głosy w zamian za trzymanie się radykalnego kursu.
I to właśnie na tych rubieżach izraelskiej polityki może rozstrzygnąć się los Króla Bibiego – tak jest nazywany przez swoich adwersarzy premier. Według sondażu opublikowanego na początku tygodnia przez „Jerusalem Post” do Knesetu mogą się nie dostać partie: My Wszyscy (Kulanu), Żydowski Dom (HaBayit HaYehud), Żydowska Siła (Otzma Yehudit) i Izraelska Unia Narodowa (Halchud HaLeumi) – co jest w sporej mierze rezultatem podniesienia progu wyborczego do 3,25 proc. Oznacza to, że rządowy gabinet będzie musiał opuścić choćby cieszący się sławą awanturnika Avigdor Lieberman, prawicowiec i przedstawiciel środowisk imigrantów z Rosji.
Trudno się więc dziwić, że kampania wyborcza w błyskawicznym tempie stała się dynamiczna albo – jak kto woli – agresywna.
Reklama