Diagnoza niemieckiego prezydenta, choć w dużej części trafna, pozostaje niepełna. Czy grono podejrzanych o organizację międzynarodowego spisku przeciw rozsądkowi w życiu publicznym nie powinno być znacznie szersze? Czy poza użytkownikami Twittera czy Facebooka nie należy do niego zaliczyć też samych polityków? Przynajmniej tych, którzy wśród wyborców rozniecają wielkie emocje, niedające się później opanować. Albo tych, którzy chcąc wygrać dla siebie kolejną kadencję, gotowi są zaryzykować przyszłość własnego kraju i następnych pokoleń.
Emocje zawsze były częścią polityki i nikt nie mógłby rządzić, odwołując się tylko do racjonalnych argumentów i rozsądku współobywateli. Teraz jednak politycy mają nowe narzędzia, by ekscytować, oburzać i zarządzać uczuciami wyborców. Korzystają z tego, że mamy krótką pamięć, nie jesteśmy w stanie przetworzyć docierających do nas gigabajtów informacji, dzięki czemu można szybko wprowadzić nas w stan emocjonalny, który jest aktualnie pożądany. Mając do wyboru jako suwerena ciemny lud lub oświeconych obywateli, politycy raczej opowiedzą się za tą pierwszą opcją.
Ponad dwa wieki temu Immanuel Kant zdefiniował oświecenie jako "wyjście człowieka z niepełnoletności, w którą popadł z własnej winy". Według niemieckiego filozofa ta "niepełnoletność to niezdolność człowieka do posługiwania się własnym rozumem, bez obcego kierownictwa". Kant słusznie zauważył, że wielu ludzi nie chce lub nie ma odwagi posługiwać się własnym rozumem i woli zdawać się na opinie oraz decyzje innych. To często wygodna postawa, także tych, którzy chcą wykorzystywać tę "niepełnoletność". Co wtedy, gdy ci, którzy obiecując rozsądne działanie i mądre rządy, przejmują za nas odpowiedzialność, nie potrafią, nie chcą lub nie powinni kierować losami wspólnoty?
Treść całej opinii można przeczytać w piątkowym wydaniu DGP albo tutaj.
Reklama