Depesze opublikowane w niedzielę przez gazetę "Mail on Sunday" zawierały nieprzychylne opinie Darrocha na temat władz USA. Ambasador m.in. określił otoczenie amerykańskiego prezydenta jako "dysfunkcyjne" i ostrzegał, że "naprawdę nie wydaje nam się, by ta administracja miała się stać dużo normalniejsza: (tj.) bardziej przewidywalna, mniej podzielona, mniej niezdarna i nieporadna pod względem dyplomatycznym".

Pierwszą reakcją Trumpa była opinia, że Darroch "nie przysłużył się Wielkiej Brytanii". Prezydent dodał, że jego administracja "nie jest fanem tego człowieka", a później zadeklarował, że "nie będzie z nim dalej pracował". W efekcie Biały Dom wycofał m.in. zaproszenie dla Darrocha na kolację z emirem Kataru.

"The Times" ocenił, że "wyciek wrażliwej korespondencji dyplomatycznej wysłanej przez brytyjskiego ambasadora w USA jest najnowszym z niepokojących przykładów ataków politycznych na służbę cywilną".

"Silne instytucje są niezbędnym zabezpieczeniem przed arbitralnym wykorzystywaniem władzy. Parlament, sądownictwo, wolne media, niezależna służba cywilna i regulatorzy - wszyscy odgrywają istotną rolę w procesie, który ma zadbać o to, aby decyzje były podejmowane w przejrzysty sposób oraz na podstawie eksperckiej wiedzy i materiałów dowodowych" - podkreślono.

Reklama

"The Times" ostrzegł, że "to, jak potraktowany został Sir Kim (ambasador Darroch) wywołuje obawy, że tocząca się wewnątrz Partii Konserwatywnej wojna domowa w sprawie brexitu szkodzi strukturze brytyjskiej demokracji liberalnej" przez podkopywanie zaufania do instytucji państwa.

Taka interpretacja wydarzeń przez dziennikarzy wynika z podejrzeń, że wśród odpowiedzialnych za publikację tajnych depesz były osoby domagające się zmiany ambasadora w USA na takiego, który byłby zwolennikiem brexitu i sympatykiem Trumpa, co miałoby, w ich ocenie, pomóc w negocjacji przyszłego porozumienia handlowego.

"Times" uznał, że oskarżenia o to, iż Darroch nie broni brytyjskich interesów są "szczególnie śmieszne w bezpośrednim kontekście pochwał dotyczących wizyty państwowej (Trumpa w Wielkiej Brytanii), którą obie strony słusznie uznały za znaczny sukces dyplomatyczny".

"Poza tym nie jest rolą amerykańskiego prezydenta wybierać, kto powinien reprezentować Wielką Brytanię w Waszyngtonie, podobnie jak nie jest rolą brytyjskiego rządu mówić Trumpowi, kto powinien być ambasadorem w Londynie" - dodano.

Jak zaznaczono, ostatni raz amerykański prezydent wymusił rezygnację brytyjskiego ambasadora w 1856 roku, kiedy Sir John Crampton zrezygnował, gdy został oskarżony przez Franklina Pierce'a o próbę rekrutowania do brytyjskiej armii w trakcie wojny krymskiej.

Gazeta ostrzegła, że publikacja tajnych depesz dyplomatycznych "niepokojąco wpasowuje się w mechanizm", który stanowi "zagrożenie dla (...) jakości rządów".

"W 2016 roku Sir Ivan Rogers został zmuszony przez doradców premier Theresy May do odejścia ze stanowiska ambasadora przy Unii Europejskiej za to, że odważył się mówić prawdę o złożoności brexitu. W ubiegłym tygodniu główny doradca May ds. wyjścia z UE odszedł ze służby cywilnej po serii ataków ze strony zwolenników brexitu" - wyliczano.

"Co gorsza, te ataki na służbę cywilną są częścią szerszych ataków fanatyków brexitu na niezależne instytucje, w tym sądownictwo, wolne media i nawet sam parlament. Powstrzymanie tych ataków i odnowienie wiary w maszynerię brytyjskiej liberalnej demokracji jest jednym z najpilniejszych wyzwań stojących przez nowym premierem" - podkreślił "Times".

W "Telegraphie" opublikowano komentarz byłego ambasadora Wielkiej Brytanii w Stanach Zjednoczonych Sir Petera Westmacotta, który ostrzegł, że "przekazywanie wrażliwych dokumentów do mediów najbardziej zniechęca (dyplomatów) do mówienia ministrom w kraju tego, co tak naprawdę uważają".

"Bez szczerej oceny faktów, osobowości, lokalnego kontekstu i rozważań teoretycznych jest mniej prawdopodobne, aby ministrowie mogli podejmować decyzje będąc dobrze poinformowani" - zaznaczył.

Westmacott przestrzegł także przed mianowaniem politycznych kandydatów na czołowe stanowiska w dyplomacji, przypominając, że "szczególnie w kontekście obecnej polaryzacji w USA między Demokratami i Republikanami ambasador postrzegany jako bliski jednej stronie może łatwo stać się persona non grata dla drugiej".

W podobnym tonie wypowiedział się były szef MSZ William Hague, który argumentował w "Telegraphie", że "jeśli raporty (ambasadorów) byłyby pisane w taki sposób, aby uniknąć obrażania obcego rządu lub kraju, to byłyby absolutnie bezużyteczne".

Tabloid "The Sun" napisał, że wśród branych pod uwagę okoliczności wycieku depesz jest nawet działanie wrogiego państwa, np. Rosji, Iranu lub Chin. W rozmowie z dziennikiem obecny szef dyplomacji Jeremy Hunt zastrzegł, że "nie widział dowodów na to, aby tak było", ale zapewnił, że będzie to brane pod uwagę w trakcie wewnętrznego śledztwa, które ma wyjaśnić, jak doszło do publikacji tych wrażliwych dokumentów.

Z Londynu Jakub Krupa (PAP)