Adair Turner, szef brytyjskiej Financial Services Authority, czyli głównego organu nadzoru finansowego, wyrażając swoje obawy co do rozmiarów sektora finansowego i często nieprzyzwoitego poziomu wynagrodzeń, powiedział, że globalny podatek od transakcji finansowych mógłby pomóc na jedno i na drugie.
Takie oświadczenie w latach przed załamaniem ryzykownych kredytów mieszkaniowych byłoby nie do pomyślenia. Można je więc uznać za wskaźnik tego, jak bardzo wszystko się zmieniło.
Pierwszy pomysł takiego podatku ogłosił w latach 70. XX wieku James Tobin, ekonomista i laureat Nagrody Nobla, słynny z wezwania, żeby wsypać trochę piasku w szprychy międzynarodowych finansów. Niepokoiły go nadmierne fluktuacje kursów walutowych. Dowodził, że opodatkowanie krótkoterminowych przypływów (i odpływów) pieniędzy na rynki różnych walut przykróciłoby spekulację i stworzyło pewne pole manewru dla zarządzania makroekonomicznego w skali krajowej.

Domniemane zyski

Reklama
Od tego czasu szeroki krąg organizacji pozarządowych i grup nacisku upatrywał w tym pomyśle dwojakich zalet – możliwości zmniejszenia rozmiarów rynków finansowych i stworzenia wielkiego źródła przychodów na swoje ulubione cele – pomoc zagraniczną, szczepienia, technologie sprzyjające środowisku i co się tylko zechce. Podatek ten forsowali także niektórzy przywódcy Francji (łatwe do przewidzenia!) i innych krajów kontynentu. Dopóki jednak Turner o tym nie wspomniał, nigdy nie znalazł się liczący się polityk w Stanach Zjednoczonych ani w Wielkiej Brytanii – czyli w krajach, gdzie znajdują się czołowe ośrodki finansowe świata – który powiedziałby coś pozytywnego o tym podatku.

Podatek antyspekulacyjny

Urok podatku Tobina polega na tym, że zniechęciłby on do krótkoterminowej spekulacji, nie wywierając jednocześnie wielkiego ujemnego wpływu na decyzje inwestycyjne w skali międzynarodowej. Weźmy więc na przykład pod uwagę zastosowanie podatku na poziomie 0,25 proc. w stosunku do wszystkich transgranicznych transakcji finansowych. Taki podatek momentalnie zabiłby transakcje w skali dnia, których dokonuje się, dążąc do osiągnięcia stopy zysku znacznie mniejszej od tego poziomu, podobnie zresztą jak transakcje na nieco dłuższy termin, których celem jest wykorzystanie różnic między poszczególnymi rynkami.
Tego rodzaju aktywność gospodarcza ma wątpliwą wartość społeczną, choć pochłania realne zasoby – w sensie ludzkich talentów, możliwości obliczeniowych i zadłużenia. Nie powinniśmy więc opłakiwać zmierzchu takich praktyk.
Poza tym nie dotknie on zbytnio inwestorów, którzy w swojej pogoni za znacznym zwrotem z kapitału stosują dłuższy horyzont czasowy. W dłuższym terminie kapitał będzie się więc nadal przemieszać w odpowiednich kierunkach. Podatek Tobina nie stanowiłby też dla rynków finansowych przeszkody w karaniu rządów, które popełniają ogromne błędy w zarządzaniu gospodarką.
Co więcej, nie da się zaprzeczyć, że taki podatek przyniósłby ogromnie dużo pieniędzy. Szacunki przychodów z obłożenia niewielkim podatkiem międzynarodowych transakcji walutowych sięgały setek miliardów dolarów rocznie. Te przychody byłyby jeszcze większe, jeśli – jak sugerował Turner – poszerzono by jego bazę, obejmując nim wszelkie transakcje finansowe w skali globalnej. Choć trudno tu o precyzyjne dane, można bez obaw o popełnienie błędu powiedzieć, że w grę wchodzą ogromne liczby – większe niż, powiedzmy, napływ zagranicznej pomocy czy rozsądnie oceniane korzyści z zakończenia rokowań handlowych w ramach Rundy z Douhy.

Londyn się broni

Jak można było przewidzieć, Turner wystawił się na silną krytykę ze strony bankierów z londyńskiej City i z brytyjskiego ministerstwa skarbu. W większości nie trafia ona zresztą w sedno. Niektórzy dowodzą np., że podatek Tobina spowoduje zwiększenie kosztów finansowania krótkoterminowego; oznacza to, że nie zauważają, iż było to właściwie najistotniejszym celem wprowadzenia tego podatku.
Inni argumentowali, że taki podatek nie odnosi się do problemów, które mogłyby pobudzić rynki finansowe – jakbyśmy mieli skuteczne, które mogłoby do tego prowadzić. Niektórzy zgłaszali pretensje, że zagrozi to pozycji Londynu jako centrum finansowego – jakby ta propozycja nie miała być stosowana w skali globalnej. Inni wskazywali, że można tego podatku uniknąć, przenosząc się do pozajurysdykcyjnych ośrodków finansowych – najwyraźniej zapominając, że przy jego wprowadzeniu wszystkie systemy regulacji finansowych zetkną się z tym samym wyzwaniem.
Tak czy inaczej, jak zauważył Dean Baker z Center for Economic and Policy Research w Waszyngtonie, można sobie wyobrazić wiele sposobów, które sprawiłyby, że od podatku Tobina trudno byłoby się wywinąć. Załóżmy, że pracownikom sektora finansowego, którzy zadenuncjują swoich oszukańczych szefów, damy 10 proc. zbieranych przez rząd wpływów. Byłby to wystarczający bodziec dla samonadzoru nad rynkiem.
Podatek Tobina nie pomoże natomiast w przezwyciężeniu długofalowych zakłóceń na rynkach finansowych. Taki podatek nie zapobiegłby tworzeniu się nierównowagi w handlu między Chinami i USA. Nie powstrzymałby też przekształcenia się globalnych nadwyżek oszczędności w tykającą bombę zegarową gospodarki światowej. Nie uchroniłby krajów europejskich od zalewu importowanych z USA toksycznych aktywów, powiązanych z kredytami mieszkaniowymi. I nie przekonałby rządów, nastawionych na prowadzenie polityki pieniężnej i budżetowej, która nie ma trwałych podstaw, a finansowana jest za pomocą zewnętrznego zapożyczania się.
Na wszystkie te problemy potrzebne są inne środki zaradcze z zakresu makroekonomii i finansów. Jeśli jednak chcemy wysłać silny sygnał, jakie jest podejściu do społecznej wartości kasyna znanego jako finanse globalne, to podatek Tobina może stanowić dobry punkt wyjścia.